czwartek, 13 grudnia 2018

Sekretarka pilnie potrzebna

Z góry przepraszam za wszystkie błędy i literówki, ale jestem świeżo po chemii, co skutkuje nieco rozmazanym obrazem ;)

Stwierdzam, że zaraz po podaniu pierwszej chemii powinni pacjentowi "z urzędu" przydzielać sekretarkę. Taką, co by pamiętała, kiedy i ile tabletek brać, kiedy masz znów przyjechać, co musisz jeszcze załatwić, i że w ogóle przydało by się kwiatki podlać.

Piątek, 7 grudnia. Wstałam sobie o 6 i szykuję się do wyjazdu na chemię. Jeszcze w ostatnim sprawdzeniu "czy wszystko mam" zerkam na skierowanie. A tam jak byk, że mam się stawić 6 grudnia. W czwartek. Nie wiem, czemu w czwartek, skoro ostatnio jeżdziłam w piątki. Czarna dziura w głowie. W każdym kalendarzu zapisane, że mam jechać siódmego. Dzwonię do szpitala i rzeczywiście, miałam być jednak szóstego. Na szczęście udało się przełożyć imprezę na poniedziałek, ale trochę się od lekarki nasłuchałam.


Jak widać na powyższym przykładzie - nie sprawdza się kalendarz mobilny, ścienny ani książkowy. Nie sprawdzają się ani notes, ani treningi pamięciowe. Ja po prostu nie mam żadnej wolnej pamięci operacyjnej, normalnie nula totalna.

W ostatnim momencie wysłałam papiery do ZUSu o przedłużenie renty (i to tylko dlatego, że Mamuśka mi o tym przypominała średnio trzy razy na dzień). Już dwa razy zapomniałam zgłosić w robocie L4. Kwiaty mi usychają na parapecie. Kotów na szczęście nie zagłodzę, bo same się o papu upominają. Co nie zmienia faktu, że jestem przerażona i zagubiona.
W każdej chwili zza rogu może mi wyskoczyć jakiś temat, o którym zapomniałam. Nie bawię się już nawet w robienie czegokolwiek na zamówienie, bo zwyczajnie o tym zapominam. I później muszę się tłumaczyć.

Moje życie składa się w tej chwili ze stresu, obawy przed terminami, dużej dawki przeciwbólków i przeciwymiotków. Cała reszta codzienności to ukrywanie się przed tym, o czym gdzieś po drodze zapomniałam.

Tylko szydełka się nie boję. Ono zawsze zrozumie. A jak zapomnę gdzieś o oczku czy słupku, to zawsze mogę spruć poprzedni rząd. Albo improwizować ;)

wtorek, 4 grudnia 2018

Koalucynka

Lena z Oz zamieniła mnie w koalę!


Wczoraj dotarła do mnie paczka aż z Australii. Mojej ukochanej, wymarzonej Australii!
Poczułam się przez chwilę, jakby papużki faliste świergotały za oknem, a przez ulicę przekicywał kangur. Inny świat normalnie..!
I jeszcze dostałam zapas HepaMerz od Maurycjuszki. Wątroba mi nie straszna przez najbliższy miesiąc :)

Uwielbiam paczuchy od Was. I wiem, że mam ogromne szczęście, posiadając wokół siebie tyłu miłych, wspaniałych, bezinteresownych ludzi. Chciałabym Was wszystkich przytulić i wybuziakować!
Rzeczywistość bywa tak cudownie cieplutka :)

czwartek, 29 listopada 2018

Moje miasto

Żory stały się ostatnio sławne!
Najpierw korupcja w drogówce, później sprzedajny polityk i protesty, a teraz pożar składu opon.
Nie można nawet okna otworzyć, bo łeb boli od samego oddychania tym smrodem.

Nie ma co, fajny mamy PR ;D

(tak, lepiej się już czuję, chyba widać? ;) 

wtorek, 27 listopada 2018

Tylko jeść, pić, spać...

Jestem zmęczona. Głównie swoim wiecznym zmęczeniem.
Nie mam siły podnieść zada i dojść do łazienki.
Tak sobie jeżdżę na chemie, czwartą, piątą, szóstą, a we mnie zostaje coraz mniej mnie.
Nie wiem, czym jest energia i siła. Nie pamiętam, na czym polegała determinacja.
Chcę tylko pić, jeść i spać. I mieć święty spokój.
A ból i tak nie odpuszcza.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Bu.

Od czasu do czasu musi mnie poskładać. Zwykle trzeciego dnia po chemii.
Yhym, to dzisiaj.

Wybaczcie brak weny. Zwyczajnie przestałam ogarniać to coś, co zwą życiem ;)

poniedziałek, 29 października 2018

Halloween!

Chyba rozumiem ideę Halloween. Dopiero teraz, gdy Tata zmarł 7 tygodni temu, ogarnęłam, o co w tym chodzi.
Nie o zabawę. Nie o przebrania.
O odwrócenie uwagi.
Gdy każde wspomnienie boli, gdy czasami tracisz rozum z tęsknoty, może warto ten jeden raz, zamiast płakać na samą myśl o Wszystkich Świętych, po prostu zapomnieć i się śmiać? Może warto, na dzień przed rozdrapywaniem ledwo zagojonych ran, zwyczajnie oderwać się od rzeczywistości, żeby dzień później mieć więcej siły i rozwagi?
Kupiliśmy cztery kilogramy cukierków. Jutro wyszydelkuję kilka ozdób na drzwi, a nawet wywieszę kartkę "Mamy cukierki!". Ubiorę swój gorset, założę koronkową kieckę w pajęczyny i będę częstować dzieciaki smakołykami z wazy pomalowanej w nietoperze.

Jako naród jesteśmy strasznie patetyczni. Zamknięci. I chyba uwielbiamy płakać.
A ja chcę się śmiać. I cieszyć. I już nie pamiętać o smutku.

środa, 24 października 2018

Dylematy zaraczonej

Gdy mnie boli to, za wszelką cenę, próbuję ubić bóla. Tabletki, kropelki i inne wynalazki. Gdy nie działają to się wkurzam.
Ale prawdziwy dylemat jest, gdy przeciwbólki działają, ale mają paskudne skutki uboczne.
Drugi dzień chodzę po ścianach, słabo mi i w głowie się kręci. Póki w kościach nie łamie to mówię sobie, że zniosę ból, byle tylko przestać odbijać się od ścian.

Jednak, gdy tylko zaczyna znowu kłuć i piec to bez namysłu sięgam po saszetkę.

Lepiej być sobą, ale z bólem, czy lepiej być naćpanym, ale bez bólu?
Takie mam dylematy.
Tęsknię do trzeźwości.

sobota, 13 października 2018

Witamy nową, bolącą część ciała

Lubię poznawać nowe rzeczy. Uczyć się ich. Doznawać.
Jednak z tego lubienia wyłączony jest ból.

Umiem sobie już radzić z wątrobą, żołądkiem, zrostami po jajniku, miednicą, kręgosłupem, ramionami. No to od kilku tygodni miałam wstęp do "lewy bok w bliżej nieokreślonym miejscu". Pobolało i przestało. Wczoraj znowu pobolało, ale zamiast przestać, to w środku nocy eksplodowało i nie chce odpuścić.
Już nie wiem, co z tym zrobić, bo nie działa żadna strategia.

Od jakiegoś czasu mam na tyle małą dupkę, że mogę urządzać sobie kąpiele w brodziku. Nawet wątroba, która jest najtrudniejsza w opanowaniu, westchnęłaby z rozkoszą i odpuściła chociaż na godzinkę. A lewy bok co robi? Wzrusza tylko zakończeniami nerwowymi i rzecze: "W dupie to mam, napierdalać chcę to napierdalać będę!".

Ciężki żywot nosicielki raka... Przytulcie :(

wtorek, 9 października 2018

Karaluchy pod poduchy!

Gdy człowiek mieszka z rodzicami to mu się wydaje, że wszystko jest takie oczywiste. Łóżko, na przykład.

Jakiś czas temu z Czabajkiem postanowiliśmy przestać się kłócić o kołdrę. I kupiliśmy dwie osobne.
Polecam każdemu takie rozwiązanie: wierzcie mi, że noce bez awantur o to, kto tym razem zacharypcił nakrycie, jest warte tłumaczenia się przed ludźmi z tego, że tak, mamy dwie kołdry ;)
I tu historia mogła by się skończyć, ale nie ;p
Po pół roku męki z pościelą, która była w domu "na stanie" (większość jeszcze zabrana z domu rodziców :D) w końcu kupiliśmy sobie dwa TAKIE SAME i pasujące do siebie komplety poszew i poszewek. Czyli jedno ubranko dla łóżka było.
Może prześcieradło w kolorze mydlano-kawowym średnio pasowało do różowo-niebieskich poszewek, a każdy jasiek miał inny kolor, ale dało się żyć. Tylko zmiana pościeli wymagała nieco zachodu - rano zdjąć, wyprać, wysuszyć, wieczorem ubrać. Nie zawsze człowiek się z tym wyrobił i nie raz (i nie dwa... trzy też nie) spaliśmy pod gołymi kołderkami i na gołych podusiach. Już nie wspomnę o tym, jak ten komplet wygląda po pół roku ciągłej wachty ;)

Az nadszedł ten dzień. Dzisiaj!
Kupiliśmy komplet pościeli. Komplet. Idealnie do siebie pasujący.
Bordowo-szare poszwy, czerwono-szare poszewki na jaśki i, na okrasę, piękne, grafitowe prześcieradło.
I aż zachciało mi się płakać z radości, że w końcu, po czterech latach razem, po prawie roku spania pod dwoma kołderkami, mamy komplet. Idealny komplet. Wszystko w końcu do siebie pasuje.
Rzecz tak oczywista, a tak druzgocąco ciężka do wykonania.

No ale znowu mamy tylko jeden zestaw. Przy zdejmowaniu brudnej pościeli w poszwie padł zamek. Kierwa.
Ale teraz nie odpuszczę! Za miesiąc (lub dwa, zależy, kiedy w Lidlu tańszą pościel rzucą ;)) kupuję kolejny zestaw.
Koniec z praniem na akord i basta.

A teraz idę spać. W mojej nowej, slicznej i gustownej pościeli :)
Dobranoc! Doceńcie swoje łóżeczka :)

środa, 3 października 2018

Uuuch... Migawki z września.

Ostatnio brakuje mi samozaparcia do prowadzenia bloga. Wiecie, cały świat runął mi na łeb, a ja tylko niemrawo próbuję się wygrzebać spod gruzów.

W piątek byłam w Katowicach, chemii nie dostałam. Było to do przewidzenia, bo w oskrzelach siedziały mi małe świerszczyki i wygrywały serenady. Oddelegowali mnie na jutro.
Co (mało) zabawne, antybiotyk gówno dał i dalej cherlam jak stary gruźlik. A chemią już muszą mnie pizdnąć, bo przerwa od poprzedniej się niebezpiecznie rozciąga. Zobaczymy.

Czas na migawki z września  Mało ich, bo... Wiecie zresztą. Ale te troszkę Wam pokażę :)

Pogodziłam się z koralikami  Na chwilę ;) 

Wydziergałam sobie koronkową czapeczkę :) Nie, jeszcze nie wyłysiałam ;p

W drodze do Żywca. Uwielbiam widoki za oknem podczas podróży. W ogóle uwielbiam podróże naszą Anabellką :) 

Rozpiździaj w dużym pokoju, czyli... Stawiamy większe akwarium ;D
Muszę Wam powiedzieć, że Czabajek jest mistrzem odciągania uwagi. W dzień śmierci Taty przywiózł mi to bydle do domu. Wyhaczył je za 250zł, z szafką i pokrywą. 
Dla niewtajemniczonych - takie zestawy używane kosztują zwykle około tysiąca, nowe około czterech tysięcy. 
Myślałam, że takie okazje to tylko w Wojnach Garażowych ;) 
Baniaczek ma półtora metra długości i 450l pojemności. To daje bardzo dużo radosnych uśmiechów Lucynki ;) 
I zamiast siedzieć i płakać, płukałam piasek, myłam kamienie, łapałam rybki. 
Dobrze mieć takiego męża :) 

...który zawiesza się, gapiąc na puste jeszcze akwarium ;p

Na koniec - modelka! Ciemka w pełnej krasie :) 

No i to by było na tyle. Reszty września nie chcę pamiętać.

środa, 26 września 2018

Apokalipsa

Mam raka, żałobę, chemię, grypę, okres i jesienną deprechę.
Trochę za dużo na jedną, malutką Lucynkę.


Idę umierać sobie dalej.

środa, 19 września 2018

Przepis na przetrwanie chemii

Trzy tygodnie temu miałam pierwszy wlew Gemzaru z cisplatyną. Zniosłam go bardzo, bardzo ciężko.
W piątek dostałam drugim i... Jest o niebo lepiej!

Jedyną różnicą jest to, że wtedy nie umiałam nic zjeść, a teraz szamam jak szalona. Zdaje się, że motto Taty się sprawdza - "Zjedz coś". Jedzenie było dla Tatuśka antidotum na każdą dolegliwość ;)


I jak dwa tygodnie temu wmuszałam w siebie przeciery warzywo-owocowe, tak teraz pochłaniam głównie białko. I trochę warzyw ;)
Hiroszima w gębie dalej szaleje, ale przez powłoczkę pleśni wyczuwam smak ogórków korniszonych i łososia wędzonego. Gdy tylko łapie mnie brak apetytu wystarczy, że powącham rybkę (śledzia lub łososia), a ślinianki już mi szaleją. Mam wyrzuty sumienia jak cholera, że paczka mojej radości kosztuje około dychy (kurwa, kiedy ryby tak podrożały?!), ale to działa. Nie będę marudzić, bo dzięki temu jestem na chodzie. Nawet mój półwegetarianizm poszedł w odstawkę, bo z dziką radością pochłaniam schabowe, wędliny, a nawet kiełbasy. Coś mi się wydaje, że jest to jakoś sprzężone ze sterydami (pobudzają odnowę tkanek, a tkanki potrzebują białka do regeneracji).
Jeszcze nie tyję, trochę nawet chudnę, ale miewam napady ADHD (co mnie strasznie cieszy po tym zdychaniu przez 10 dni po poprzednim wlewie). Jedynie wczoraj miałam lekkie zachwianie samopoczucia, ale jajecznica z czterech wiejskich jajek mnie otrzeźwiła tak, że nawet drugi raz z psem wyszłam.
A wychodzenie z Reksem to wyższa szkoła jazdy, bo biedaczysko już prawie nie chodzi i cały czas trzeba go prowadzić w nosidełku. Boję się o niego. Chudnie w oczach, przestaje kontrolować pęcherz i jelita. Dwa tygodnie temu odeszła Nusia, która mieszkała z Rodzicami. Tata nawet nie wiedział, że Zołzik poszła na drugą stronę Teczowego Mostu, bo nie chcieliśmy go martwić. Pięć dni później Tata poszedł za nią.
I tak patrzę na Reksia, który jest coraz mniej Reksiem i boję się, że lada chwila będę zmuszona ulżyć mu w cierpieniu.
Trochę tego za dużo jak na mnie jedną...

Ale, póki co, nie myślę. Jem i jestem. A zaraz może jeszcze trochę chatę posprzątam. Byle tylko nie mieć czasu na gdybanie :)

niedziela, 16 września 2018

Sprawozdanie

Wiszę Wam kilka słów wyjaśnień za ostatnią ciszę. No to się zabieram.

4.09.2018 (wtorek)
Wizyta w Katowicach. Moje wyniki są straszne, ledwo trzymam się na nogach. Chemii nie dostałam. Za to dostałam receptę na najdroższy lek w historii mojego leczenia.
150zł za Hepa-Merz. I o ile przy znośnych wynikach powinien starczyć na miesiąc, co da się znieść, to już przy pogorszeniu starczy na maksimum tydzień. I to pod warunkiem, że z trzy razy po drodze zapomnę wziąć jednej dawki. Jakaś masakra.

Następnie bardzo nieciekawy weekend (7-9. 09. 2018).
W piątek Tata w szpitalu już mnie nie poznaje. W sobotę nie poznaje już nawet Mamy. W niedzielę jest w stadium bardzo ruchliwej roślinki. Próbuję rozdrapać sobie brzuch, krwawi nawet z pęcherza.

4:15, poniedziałek 10. 09. 2018
Tata odchodzi.

W czwartek, 13. 09. 2018 odbył się pogrzeb. Jeden z najtrudniejszych, o ile nie najtrudniejszy, dzień w moim życiu. Świadomość odejścia Taty niemal mnie zabiła. Nie byłam w stanie nawet ustać w kaplicy na nogach.

A już dzień póżniej pojechałam na chemię. Wyniki w porządku, wlew też poszedł całkiem znośnie. Nie trzepnęło mnie tak mocno, jak poprzednim razem. W sobotę byłam na chodzie, dzisiaj cały dzień też dawałam radę. Nawet momentami wpadałam w stan radosnego ADHD i brałam się za nieśmiałe porządki w domu.
Zaczęłam sobie też szydełkować czapeczkę, bo włosy sypią się mnie, jak liście z drzew. Wpasowałam się idealnie w jesienny klimat.

Psychicznie?
Nie ma co ukrywać, jest cholernie ciężko. Tłumaczę sobie, że stało się w całym tym nieszczęściu całkiem szczęśliwie, że Tata nigdy nie dowiedział się, że ma raka trzustki. Zżarł go cicho, bez znaku na jakimkolwiek TK czy wynikach krwi. Po prostu w miesiąc zajął wszystkie możliwe organy. Cieszę się, że Tata nie doznał ciężaru słów "ma pan raka i pół roku życia, proszę pozałatwiać swoje sprawy". Że nie musiał żyć z ciężarem zmartwień o całą rodzinę.
Chociaż ostatni tydzień jego życia to było piekło. Wszyscy już wiedzieliśmy, że odchodzi. Że marnieje. Niknie. I nic nie mogliśmy na to poradzić. Pozostawało tylko czekać. I być.

Minęło już kilka dni od śmierci Taty, a ja dalej boję się, gdy dzwoni do mnie Mama. Boję się, co mi powie. Że znowu się pogorszyło? Że odszedł? Że wyje z bólu?
Wiem, że go już nie ma, a ciągle łapię się na tym, że się martwię o to, że umrze.
A to już się stało.

Chyba dalej tkwię w szoku.

Czekam na dzień, w którym znowu będę sobą. Chciałabym.

poniedziałek, 3 września 2018

Hello, my old friend

Znam ból. Poznaliśmy się dogłębnie jakieś cztery lata temu.
Jest jak stary kochanek, który nieproszony wraca tylko po to, aby zapytać nonszalancko "No hej, co tam?". Wcale go nie lubię, mam dość jego buciorów na czyściutkiej podłodze mojego słodkiego domku, ale on ma to w dupie. Wraca, żeby coś jeszcze zepsuć. Zdeptać. Zniszczyć.
Włazi do małżeńskiego łóżka, rozkłada się arogancko na kanapie w dużym pokoju.
I tak trwa, chociaż nikt go nie zapraszał.

Znam go. I wcale nie chcę. Lepiej mi bez niego.
Ale jednak jest. I ciężko go zignorować, gdy szczelnie otula sobą każdą jedną cząstkę mojego ciała.


Przeżyłam kolejną noc, a wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwsza.
Magma płynie mi w żyłach, a ogień trawi kości.
To nie jest życie.
To wojna. A ja trafiłam na pierwszy front.
Kurwa. Znowu.

piątek, 31 sierpnia 2018

Migawki - sierpień 2018

Obiecałam tajemniczą serię postów ;)
I oto, co wymyśliłam! Nie robię zbyt wielu zdjęć, ale jednak trochę ich robię, więc chciałabym je jakoś wykorzystać ;)

Lecimy z koksem? :)

Gacuś po stylizacji uszu na Curla. Chyba mu się nie spodobało ;p

Paczka z włóczki. Uwielbiam!

Czarek z ozorem na wierzchu ;) 

I "zachwycona" sesją Ciemka :D

 Robię syrop i dżemik z wiśni! 🍒 
Nie dotrwają do zimy, za dobre wyszły 😂 

Baza zaraz po zabazowaniu :) 

Peppa i George. Najtrudniejsze zamówienie ever. 
Nie dość, że nie lubię tej bajki, to jeszcze strasznie nie podobają mi się te świnki. 
Ale Mała zadowolona, więc chyba się udało :) 

A tu Czarek zepsuł mi bazę... 

...i za karę musiał pozować do zdjęcia ;p

Nowa profilówka ;) 

Szkodniczek aka Anabel, godzinkę po zakupie :)

Ciema padła na pysk. 

A Czarek zawładnął MOJĄ, kurna, bazą. 

Nowy termofor, bo stary pękł mi pod tyłkiem. 
I to jeszcze dzień po naświetlaniu, kiedy bardzo go potrzebowałam...

Nowe zioła posiane :) 

Wracamy z chemii naszą Anabelką :) 

Ostatnia maskotka - króliczynka. 
Wyszła nie dość, że urocza, to jeszcze ogromna :D

Nowy plecaczek. A co ja się będę bawić w "jestem dorosła"? ;) 
A do zestawu... 

...futerkowy notes z kucykami! 
Pielęgnuję dziecko w mojej duszy ;) 

Opisane przyprawy... 

...i nasiona na kiełki. 
Powód, dla którego aż tak długo zajęły mi porządki w szafce w kuchni ;) 



Co sądzicie o takim miesięcznym sprawozdaniu fotograficznym? :) 

Z aktualności:
We wtorek dostałam chemię. Noc po niej była straszna, bo żarcie z całego dnia nie chciało mi się utrzymać w żołądku. Na szczęście w środę już się unormowało. 
Od wczoraj za to prawie nic nie jem, bo mam jakąś dziwną gulę w gardle. Podejrzewam, że to na tle nerwowym, bo z Tatą dalej kiepsko. Nie widziałam się z nim od poniedziałku i strasznie tęsknię. Krzysiek w pracy po 16h dziennie, wraca o 22, a ja autobusem nie dojadę do Jastrzębia do szpitala. Ledwo umiem z psem wyjść. Nasze spacery z resztą wyglądają dość tragikomicznie - testujemy każdą ławkę po drodze ;) Ale jakoś dajemy radę. 
W ustach mam znowu Hiroszimę, nic mi nie smakuje. I od wtorku zjechałam 3kg. Trochę mnie to martwi. A trochę nie - mogę wcinać moje ukochane batoniki muesli ;p
Troszkę energii dają... A ile radości! 😂 


poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Powolutku, pomalutku...

Malutkim kroczkami sobie leci czas. A za nim ja, nawet w miarę nadążam. I umiem wydusić piękne momenty w bagnie codzienności...

Mamy poniedziałek, czas na podsumowanie Ambitnego Planu :)

1. Przeżyć.
Tadadadaaaa! Opakowanie Nimesilu zniknęło w moich trzewiach, ale jestem, działam, latam :)

2. Znaleźć jakiś samochód,
Ha! Znaleźliśmy. I to nie nawet nie "jakiś", ale dokładnie TEN, o którym marzylismy. Bardzo mało ich na rynku. Więc, gdy o 16:45 wystawiono ogłoszenie, o 17:30 je znalazłam, znalazłam ogłoszenie, to już o 19:30 podpisywalismy umowę ;)

Przedstawiam Wam naszego Szkodniczka, czyli Skodę Superb. Jejusiu, jaki on jest śliczny!


Ma klimatyzację! Kurcze, nie wiedziałam, że to taki cudowny wynalazek - wybierasz temperaturę i myk! masz dokładnie taką, jak chcesz :) Bajka. Czyli mamy czym jutro zajechać do Katowic ;) Szkodniczek zawładnął naszymi sercami i umysłami ;P

3. Pozbyć się prania - zrobione! Nawet firanki, które z pół roku czekały na myju-myju, zostały wyprane ;P

4. Porządek w rogowej szafce w kuchni - zaczęłam, ale tam jest cholernie dużo roboty. Jeszcze muszę pokatalogować nasionka na kiełki i dopiero mogę brać się za porządki właściwe.

5. Poukładać torby w szafie - zrobione. Poukładałam nie tylko torby, ale też ręczniki, chemię domową, akcesoria podróżne i gadżety zwierzaków. Szafa lśni ;)

Jak widać, tydzień dość owocny. Muszę przyznać, że rzeczywiście publiczna deklaracja zmienia nastawienie ;)

Na ten tydzień Ambitny Plan rysuje się tak:
1. Posadzić ziółka.
2. Post-niespodzianka na bloga ;)
3. Wypełnić papiery do fundacji.
4. Dokończyć porządki w kuchennej szafce rogowej.
5. Naprawić bazę.
6. Powiesić ziółka.
7. Skończyć szydełkować króliczynka.

W tym tygodniu dużo zadań, ale pierdółkowatych. Spokojnie mogłabym to ogarnąć w dwa dni, gdybym nie była taka połamana... A jutro niby zaczynam chemię. Kierwa.
Zaczynam się bać... ;)

Kto jeszcze deklaruje jakieś zadania na ten tydzień? ;>

Dziękuję Wam bardzo za ogrom wsparcia w ostatnich dniach. Ratujecie moją popękane duszyczkę i zdysharmonizowany światopogląd. Dziękuję :)))

Buziam Was ciepło :*

piątek, 24 sierpnia 2018

Peszek. Pech. Peszysko.

Czasami sama jestem w szoku, w jaki magiczny sposób jeszcze się jako tako trzymam. Jak ja to robię, że nie płaczę, nie panikuję, nie zalamuję się.

Odnoszę niekiedy wrażenie, że ostatnie 4-5 lat mojego życia to wielki test piekła na miarę XXI wieku  Kotły są przestarzałe.
Teraz mają tam bardziej wysublimowane metody tortur - bezsilność, wściekłość, ból i strach.
Rok 2018, podobnie jak 2014, okazuje się brutalną koniunkcją ciał złośliwych.
W tym roku miały miejsce tylko trzy jasne, piękne i warte zapamiętania wydarzenia. Cała reszta to błoto, szlam i trzy kilometry mułu.
Zwykle nie piszę o problemach, bo jestem zdania, że mogę pisać tylko o tym, co dotyczy wyłącznie mnie.
Nie wspominałam o chorobie Tatuśka, który od miesiąca jest w stanie bardzo ciężkim. Mama nie wytrzymuje psychicznie i fizycznie. Czabajek próbuje utrzymywać resztki optymizmu.
Każde ogniwko naszego małego kółeczka wzajemnej bezinteresowności zaczyna niebezpiecznie pękać.

Nie mam się komu wypłakać. Pewnie dlatego nie płaczę.
Tata w kolejnym szpitalu, przerzucają go z jednego do drugiego, pozbywając się problemu i odpowiedzialności. Mama zajechana do granic możliwości. Od kilku tygodni opiekuje się Tatuśkiem. Niby mają pomoc Hospicjum Domowego, ale oni nie siedzą w domu podopiecznych przez 24h na dobę. Krzysiek od pół roku boi się iść do lekarza, coby nie wyszło, że więcej elementów rodzinnych jest w stanie chorobowym. Czasami poważnie się o niego martwię, od dłuższego czasu chodzi ze stłuczoną nogą i wybitym barkiem. Maści przeciwbólowe idą u nas na kilogramy.
A ja?
Walić mnie. Nawet psa nam sparaliżowało od pasa w tył. I tak z tym moim rozwalonym kręgosłupem wnoszę i znoszę go po schodach raz lub dwa razy na dzień. Przecież nie uśpię Reksia tylko dlatego, że jest chory. Mnie też trzeba by uśpić z tego powodu. Najgorsze jest to, że on dalej ma mentalność szczeniaka. Pies jedenastoletni, a brykałby jak dzieciak. Gdyby mógł chodzić.

Zostały jeszcze cztery miesiące tego przeklętego roku. I normalnie się boję, jaki rodzaj rozrywek piekielnych będziemy jeszcze doświadczać.
A w 2019 może być jeszcze mniej wesoło - w grudniu mam komisję o przedłużenie renty, a do tego kończy mi się umowa w pracy. Od kilku tygodni zaciskamy pasa, coby spłacić jak najwięcej kredytów, zostać w miarę z czystym kontem i przywyc znowu do planu minimum - 200zł na tydzień i koniec kropka.
Krzysio zajeżdża się w pracy jak konie na krakowskim rynku, żeby ustukać jeszcze jakiś zapas, kupić co trzeba kupić, naprawić to, co jeszcze wymaga naprawy. Mam wrażenie, że mieszkam sama, bo Mężny codziennie wstaje o 4:15, żeby wrócić w okolicach 17-18 (o ile szczęście dopisze). To jest jakieś durne nieporozumienie.

Próbuję dojść w tej mojej pisaninie do jakichś wniosków, ale żadne mi się nie nasuwają.
Poza jednym:
Muszę być silna. Nikt inny za mnie nie będzie.
Tylko dlaczego nie mam już tego wewnętrznego uporu?
Dlaczego jestem tak cholernie wkurwiona, że pech rozpełz się na całą rodzinę?
Mam wrażenie, że ten cholerny rak serio jest zarażliwy.
Raz kąsa ciałko. Raz zeżre duszę.
A jeszcze innym razem wpierdoli całe szczęście.

I cały misterny plan poszedł w pizdu.

środa, 22 sierpnia 2018

Życie lubi wkurwiać.

Od rana zastanawiam się, czy jest w ogóle dzisiaj sens pisać notkę. Zwykle unikam tego, gdy jestem zła, smutna lub rozdrażniona.

W poniedziałek wylądowałam na onkologii w Katowicach. Celem wizyty była pierwsza dawka chemii, ale onkolożka, po konsultacjach z radiologiem, wysłała mnie na radioterapię kręgu th9.
Miałam już wcześniej naświetlania, codziennie przez tydzień, więc się nie bałam żadnych skutków ubocznych. No... A mnie poskładało.
Bolą plecy, oskrzela, przełyk. Nie sądziłam, że JEDNO naświetlanie może wywołać aż takie spustoszenie...

No i sobie leżę w łóżku. Wczoraj było okropnie. Dzisiaj jest nawet znośnie, ale tylko pod warunkiem, że nie ruszam dupy z łóżka. Nawet siedzenie przez minutę w WC powoduje ostry atak bólu. No masakra. Do tego nie umiem przełykać. Dokładnie pod liniami, które narysowali mi brzuchu, gdzieś w okolicy końca mostka, przy każdym kęsie czuję gulę i pieczenie. Jakiś jebany armagedon...

Inna sprawa, że zepsuła się nasza Zielona Strzała. Jesteśmy bez samochodu. Da się nim dojechać do sklepu i spowrotem, ale Czabajek nie chce ryzykować dłuższych tras, bo... Może nam odpaść przednie koło. Coby było śmiesznie - w lipcu, gdy wracaliśmy z rodzicami z Katowic, popsuł się ich samochód. Stoi na parkingu przed blokiem, tak samo jak nasz pod naszym blokiem. O ile jeszcze u rodziców trzeba tylko pokombinować z olejem silnikowym (bo nam się zapalił w trasie... ;p), to koszt naprawy naszego wychodzi ponad 5k. Czyli pięciokrotnie przewyższa wartość samochodu. Stwierdziliśmy, że czas najwyższy kupić nową brykę (w sensie - trochę nowszą od Lanosika), coby chociaż jeden sprawny samochód był w rodzinie.

No i pojechaliśmy sobie w niedzielę oglądać samochodzik - według ogłoszenia igiełka, ładny, sprawny, nic, tylko brać. Podjeżdżamy, a tam stoi grat. Rdza wszędzie, wpierdala całą karoserię tak, że aż słychać chrupanie. Normalnie załamka...

Od tamtej pory oboje się poddaliśmy. Nie umiemy znaleźć totalnie nic ciekawego, mieszczącego się w naszej zdolności kredytowej. Ja leżę, Czabajek ciągle w pracy... A do wtorku musimy kupić samochód, bo nie mamy jak dojechać na chemię (a dokładniej - jak wrócić). A coś czuję, że mnie pozamiata gorzej, niż ta radio.

Dobra, koniec jęczenia. Czas podsumować Ambitny Plan z zeszłego tygodnia. O dziwo, poszedł całkiem sprawnie :)))

1. Skoczyć do fryzjera - zrobione!
Imprezę zasponsorowała Ewa. Powiem Wam, że... Rozumiem, dlaczego kobiety uwielbiają wizyty u fryzjerów. Przez dwie godziny nie interesował mnie telefon, bałagan w domu, obiad, koty, pies, mąż. Byłam sobie tylko ja i fryzjerka. Megaaa! Niżej zdjęcie wykonane przez fryzjerkę przed i po farbowaniu :)



2. Strzelić sobie nową profilówkę - zrobione! ;)


3. Zbudować bazę na balkonie - zrobione!


Baza wytrzymała trzy dni. Koty ściągnęły firankę, która robiła za baldachim, a mi brakuje sił, aby ją znowu powiesić... :/ Teraz urządzają sobie tam zabawy...



4. Kupić klawiaturę - zrobione! :)
Widać ją na zdjęciu z bazy :)

5. Zrobić dżemik i syropek - zrobione! :)


6. Wyjazd nad wodę - nie udało się :( Pogoda nie rozpieszczała.

7. Nowy abonament telewizyjny - niby zrobione, ale nie zrobione. Zadzwoniłam do operatora i dowiedziałam się, że nie da się przez telefon aż tak drastycznie obniżyć abonamentu.
Umowa się już dawno skończyła, a te skurwysynki mi utrudniają życie. Muszę się kopsnąć do salonu.

8. Oddać boczek rogówki do naprawy - nie zrobiliśmy. Jakoś nie po drodze było...

9. Porządek w szafie - odpuściłam.

10. Porządek w szafce w kuchni - odpuściłem.

Wnioski?
Nie mogę planować więcej, niż 7 rzeczy na tydzień. Zwyczajnie brakuje na wszystko siły i czasu...

Ambitny Plan na najbliższy tydzień (20-26. 08. 2018)

1. Przeżyć, kurwa.
2. Znaleźć jakiś samochód.
3. Pozbyć się dwóch koszy pełnych rzeczy do prania.
4. Porządek w tej cholerne szafce w kuchni.
5. Poukładać torby w szafie.

Tylko pięć. Mam nadzieję, że zrobię chociaż połowę...

Buziam Was mocno. Mam nadzieję, że nie znudziłam? ;)))