czwartek, 29 stycznia 2015

Tęsknota za wiatrem

Są różne dni. Jednego słonko pięknie świeci, drugiego skurwiałe słońce wali po oczach.
A dzisiaj jest dzień, gdy stwierdzam, że wolę jak mnie coś boli. Myślę tylko o tym, aby przestało, a myśli nie wędrują wokół pojęć abstrakcyjnych.
Nie myślę wtedy o wyroku, jaki nade mną wisi. Nie gdybam, nie rozdrapuję, zwyczajnie cieszę się chwilami.


Ale dzisiaj nic nie boli. Więc zaczyna boleć na prawdę. Tylko coś innego, niż ciało.
Czuję się pusta. Jakby ktoś mnie wydrążył. I wsadził tam tego pierdolonego aliena, żebym w końcu coś zaczęła znaczyć. Wszyscy wokół tylko pierdolą w kółko o tym jebanym dziadzie. 
Ja, jako osoba, a nie tylko nosicielka, przestałam istnieć. 
Nawet patrząc w lustro nie widzę tam siebie.

Siedzę w czterech ścianach, zamknięta jak w więzieniu. I wszystko przybiera kolosalne rozmiary. Każdy dzień wygląda tak samo. Jakby był za szkłem.
Nie ma dnia bez myślenia, kiedy chemia. Kalendarz dyktuje mi plany.

Brakło mi sił. Tęsknię za zwykłym życiem. Życiem bez aliena.
Bez myślenia, czy zdążę. Czy dam radę.
Bo obojętnie jak się staram to takie myśli powracają. Już rzadko, ale jednak.
I nie chodzi o to, że choroba, że ciężka, że może się nie udać. 
Chodzi o mnie. Chciałabym znowu być sobą.
Wędrować, gonić, śmiać się i zdobywać.
A jestem tylko żywicielką. Nosicielką czegoś, co zabiera życiu sens.
I sama sobie to wyhodowałam.
Moje własne zmutowane komórki próbują mnie zabić. I niszczą to, co w życiu najpiękniejsze.
Wolność.

środa, 28 stycznia 2015

Wyłażenie z marazmu, czyli idzie wiosna! ;)

Czasami jak zerkam na podłogę w naszym domku to się zastanawiam, czy więcej na niej kociej sierści, czy moich liniejących włosów. Dzisiaj obstawiam to drugie. Sypię się strasznie... A myślałam, że gorzej z tym wypadaniem być nie może, ale jednak i owszem ;)


Ale staram się nie łamać i grzecznie, drugi dzień z rzędu, wstałam, wzięłam prysznic, pomalowałam facjatę, ładnie się ubrałam. Trzeba wypełznąć z tego marazmu okołorakowego, nie mogę się tak zaniedbywać tylko dlatego, że siedzę w domu. Mogę ładnie wyglądać. Muszę ładnie wyglądać. Koty zapewne to doceniają. Bo myślę, że mój NibyMąż widział już wszystko, co ze mną związane i już nic go nie przerazi ani nie zdziwi ;)
No. Nawet stanik założyłam. Minęło ponad pół roku od czasu, gdy ostatnio latałam na co dzień w tym skomplikowanym urządzeniu podtrzymującym to i owo, zatem męczę się okropnie i czuję strasznie ograniczona w ruchach. Ale trzeba wrócić do normalności. Koniec z zaniedbywaniem mojego i tak zaniedbanego ciałka.
A na pazurkach króluje kobalt. NibyMąż wybierał kolor i trafił w dziesiątkę :)))

Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jakim wyzwaniem jest codzienność. Gotowanie, pranie, sprzątanie, ogarnianie chaosu domowego. Sama sobie z tego nie zdawałam sprawy. Ale nadszedł ten moment, gdy czas wziąć się w garść i zacząć żyć. Żyć, a nie tylko wegetować ;) Chociaż nie chce mi się ogromnie (wewnętrzny leń zyskał na sile ostatnimi czasy, wytrenował się skubany). Ale... ale dam radę, nie? No.

Ciemka poluje na pranie. Siedzi przed pralką jak zaczarowana
Czasami zazdroszczę jej wyobraźni :)))

wtorek, 27 stycznia 2015

Jestem kobietąąą!

No. Wracam do bycia sobą. Czyli?
Ha! Full tapeten in the morden i w lusterku zobaczyłam nawet cień dawnej siebie!
Tapetowanie proste, łatwe i przyjemne absolutnie nie było, gdyż wyszłam z wprawy, a większość moich mazideł wyszła z terminu przydatności.
Ale porządek w mazidłach musi być! Nie dość, że usunęłam wszystkie elementy uczulająco-przestarzałe, to nawet kosmetyczkę sobie wyprałam! Teraz pozostaje tylko mazidełka ładnie na nowo poukładać i będzie cycuś glancuś... aż do następnego remontu facjaty ;)


Na chemię się dzisiaj grzecznie zgłosiłam. Ale zgłosiło się też moje zapalenie zatok i szmery w oskrzelach, zatem dostałam odroczenie do poniedziałku. Mam się kurować, grzecznie wylegiwać w wyrku i starać się nie połykać i nie wdychać nadmiaru zarazków. Łatwo się, kuźwa, mówi.
Wirusy czają się nawet w czterech kątach naszego własnego mieszkania! Atakują mnie w moim własnym, prywatnym łóżeczku!
Nieszczęście zagryzam już tylko pazurkami, gdyż postanowiono mocno i nieodwołalnie zdrowiej się odżywiać. Nawet grzecznie zapisuję, co pożeram. Bo łatwo było przytyć dwadzieścia kilogramów na chemii, ale kto to za mnie, cholera, zrzuci?!
Kręgosłup boli, kolana strzelają, a czwarte piętro bez windy staje się wyzwaniem na miarę rajdu Dakar.
Nie ma tak dobrze. Szlaban na czipsy!

Koty szaleją po mieszkaniu, a Ciema lubi z niego uciekać. Ostatnio jak zwiała to znalazłam ją wbitą pazurami w drzwi mieszkania znajdującego się piętro wyżej. Doprowadziło mnie do niej przeraźliwe i ponaglające miauczenie, które dosłownie brzmiało jak "otwórz, kurwaaa!". Biedulka zabłądziła i piętra pomieszała. Niedobry, ciamkający Ciemek!

A w ogóle okazałam się być całkiem sprytną istotką i naumiałam się zakładać strony na fejsoksiążce. 
Dowody znajdziecie na pasku z lewej, ha!
Taka kumata ze mnie dziewuszka!

Qm... Qm... Qm! ;)

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Kajam się!

Wybaczcie mi milczenie, ale... zwyczajnie nie mam weny. Uciekła spłoszona strachem przed jutrzejszą chemią. Ja tam nie chcę jechać! Jak mantrę powtarzam w kółko, że jeszcze tylko trzy chemie, jeszcze tylko trzy. Ale, szczerze mówiąc, gówno wielkie to daje.


A dzisiaj mija rok, odkąd poznałam mojego Jeszcze Kawalera :) Szybciutko zleciało, prawdę powiedziawszy nie wiem nawet, kiedy. Szczęśliwi czasu nie liczą ;)

A teraz zmykam nacieszyć się obecnością popracową mojego Jeszcze Nie Męża. Jeszcze... :)

czwartek, 22 stycznia 2015

Radosna bezchemiczność!

Aniu, obiecałam Ci notkę przedwczoraj, ale nie miałam ani weny, ani siły. Możesz poczytać dzisiaj :)

Stawiłam się we wtorek w szpitalu. Bałagan mają okropny przez całe zielone karty onkologiczne. I złożyło się tak, że nawet zapomnięli mnie wpisać na listę wtorkowych pacjentów i dopisywali mnie na szybko. Na szczęście przyznali, że to nie moja wina i nie oddelegowali mnie do domu. Ale oddelegowała mnie Moja Doktorka, bo od kilku dni męczyła mnie gorączka. Nigdy nie sądziłam, że będę się tak cieszyć z nieotrzymania chemii. Ale wyjątkowo nie chciało mi się tam zostawać, masakrycznie! Więc wróciłam do domciu, radosna i uśmiechnięta, z receptą na antybiotyk :)


Nie lubię nikogo oceniać, ale... te ludziki z zieloną kartą w większości są okropni! Takie burdy wszczynali na korytarzu, że nie szło wytrzymać. Rzucali się, że muszą czekać, że miało być bez kolejek, blablabla. Aż w końcu jedna mądra pani uspokoiła ferajnę jednym zdaniem.
"Tu wszyscy są bez kolejki. Tyle jest bezkolejkowych, że aż się od nich kolejka zrobiła!"

A poza tym chyba wybitnie nie mam dzisiaj weny do pisania czegokolwiek. Zatem pozwólcie, że oddalę się celem obejrzenia siedemdziesiątego szóstego odcinka Brzyduli ;)
*rozpływa się w kłębach dymu, który pachnie kawą i czekoladą*

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Ch...a kura domowa kontratakuje!

Nienawidzę naszej kuchni. Wspominałam już o tym nie raz i nie dwa. I pewnie nie raz wspomnę.
Ale dzisiaj nienawidzę jej bardziej, bo, uwaga uwaga, postanowiłam poprawić jej funkcjonalność za wszelką cenę. No i teraz mam na stołach masę misek, garnków, talerzy i tym podobnych, a powoli kończy mi się wena, gdzie jeszcze mogłabym to wszystko poutykać.


Dodatkowo postanowiliśmy być mądrzy, rozsądni i zapobiegliwi, co wiązało się z dużymi zakupami wczoraj. No i przez pół dnia kroiłam warzywka, aby je pomrozić. Na zakupy rzadko jestem w stanie wyjść, a zapasy w lodówce pomogą mi w gastronomicznej magii. Mniejsza z tym, że zamrażarka wygląda teraz jak z reklamy Hortexu (promocja w Kauflandzie, dużo mrożonków!) i Frosty (żadnych sztuczności, czyste żywe mięcho w woreczkach!), a szuflady niemal się nie domykają.

Tylko niech ktoś mi zdradzi tajemnicę  jak te wszystkie gary mieściły się w szafkach przed reorganizacją? Ktoś ukradł mi spory kawał czasoprzestrzeni! Bo dzień minął, meble się skurczyły, a kuchnia dalej wygląda jak wygląda...

Kto przygarnie trzydzieści zbędnych misek? :/

czwartek, 15 stycznia 2015

Lista skarg, zażaleń i wniosków.

Ojejku jej, mam Wam tyle do opowiedzenia, że nie wiem, jak to zrobię...

Na początek reklama - moje wyroby wróciły na Allegro :) Długo nie byłam w stanie nic tworzyć, choróbsko dało mi nieźle popalić... Ale wracam do żywych, wracam. Chociaż jest to powrót raczej krótkotrwały, bo wczoraj wróciłam z kolejnej chemii... Ale o tym zaraz :)

Zbliża się mało przyjemny czas rozliczeń podatkowych.


Dla mnie jest to ogromna szansa na zebranie środków na leczenie w specjalistycznej klinice. Nie narzekam na obecnych lekarzy, ale uparcie twierdzą, że moja wątróbka i drogi żółciowe są nieoperacyjne... A podobno w Warszawie jest Magik, który potrafi więcej niż nasi miejscowi czarodzieje. Może akurat by się udało wyciachać te moje wredne i niedobre alieny z bebechów? Tak prawdę powiedziawszy to właśnie wątróbka jest u mnie dalej najgorsza. Z trzustki przerzut zniknął, węzły chłonne się pomniejszyły do niemal normalnych rozmiarów, jedynie jeszcze kręgosłup do poprawki (nie mogę się już doczekać naświetlań, w końcu życie bez środków przeciwbólowych chociaż kilka razy w tygodniu!) no i ta przeklęta wątróbka.
Dlatego mam do Was ogromną prośbę: przekażcie swój jeden procent podatku na moje subkonto w Fundacji. Nic Was to nie kosztuje, a dla mnie to ogromna szansa! I, przekazując cokolwiek na moje konto fundacyjne, macie 100% pewności, że pójdzie to na leczenie. Muszę się tłumaczyć z każdego grosza stamtąd wydanego ;) Troszeczkę męcząca papierologia, ale rozumiem konieczność wypełniania tych wszystkich dokumentów. Ostatnio wypisałam jakieś 40 stron... Łapka bolała jak cholera, ale ta duma!
Dla zainteresowanych:
KRS - 0000298237
w rubryce inne informacje wpisz - dla Lucyny Polaków.

Będę teraz mędzić o ten jeden procent wszędzie, gdzie się da (Mamuśkowata rozniosła już z pińcet ulotków ;)), ale musicie mi wybaczyć - TO DLA MNIE OGROMNA SZANSA!

Finansowo nieco się ustabilizowaliśmy. Rewelacji nie ma, ale i tak nie mam co narzekać - ZUS jak chce to potrafi nawet zasiłek pielęgnacyjny przyznać, a jeszcze uznać, że choroba zaczęła się jeszcze na studiach ;) Cudowna jest ta świadomość, że każdego piętnastego dnia miesiąca na konto wpadnie kasa. Za L4 świadczenie wpływały kiedy chciały, jak chciały i nigdy nie mogłam niczego rozplanować. Jak jeszcze dorobię troszeczke na kolczykach i haftach to już całkiem będzie super :)

Wiecie, jak rewelacyjnie jest iść do apteki i po prostu sobie wykupić calutką receptę bez myślenia, czy stać mnie na to czy nie? Ogromny spokój psychiczny. Jednak zapisanie się do Fundacji było świetnym posunięciem :)

Kicia mi się przyssała do ręki. Jaka ona jest słodziutka...

A teraz wieści okołochemiczne. Czasami zastanawiam się, czy ze mną jest wszystko w porządku. Gdy się jest w jakimś szpitalu już jakiś dwudziesty raz to, siłą rzeczy, ludzie zaczynają cię kojarzyć. I próbują się zakumplować. Ok, spoko, jestem stworkiem dość towarzyskim ale... ale nie lubię, jak ludziki wchodzą mi na głowę ze swoimi problemami. Do choroby mam podejście, jakie mam - trzeba się po prostu oddać w łapki lekarzy z pełnym oddaniem, nadzieją, że wiedzą co robią i dołożyć wszelakich starań, aby w domu nie psuć tego, co lekarze w szpitalu zwojują. A tu przypełzają stworki, które zupełnie nie wierzą, że medycyna może im pomóc. I zarażają swoim brakiem wiary, nieufnością, nienawiścią do świata i swojego ciała (!!!). Jak można żywić nienawiść do swojego ciała, mieć do niego pretensje, że choruje?! Choroba jest znakiem, że coś się robiło nie tak, że miało się przez kilka lat w nosie swoje zdrówko (jadło się śmieci w akademiku, spało się tyle, co nic, stresowało się wszystkim dookoła, pracowało się przez kilka lat po dwieście godzin miesięcznie, głównie na nockach, w oparach szkodliwych substancji, nie myło się łapków wystarczająco często,  nie czytało się etykiet na jedzonku... mea culpa!). Raczek pokazuje drogę. Krzyczy - zadbaj o siebie!
A tu przychodzą babki (głównie one) i marudzą, że umrą, że to nie ma sensu, płaczą, jęczą. No dobra, pierwsza i druga wizyta na onkologii łatwa nie jest. Służę wtedy pomocą, optymizmem i swoją wolą życia. Ale gdy po kilku miesiącach znajomości owe osóbki dalej myślą, jak myślą to... zaczynam ich unikać.
Akurat wczoraj i przedwczoraj wylądowałam na oddziale z jedną taką marudą. I pełna konspira. Z pokoju w ogóle niemal nie wychodziłam, chociaż nie było łatwo bo miałam pecha znów co do sublokatorki na sali (zaraz wyjaśnię). Ale wolałam zamknąć się w czterech ścianach niż słuchać znowu, że to leczenie nie ma sensu. Nosz wrrrr!
Sublokatorka? Bogowie jedyni, Bogowie moi!
Co chwilkę wzywała lekarza (ok, da się znieść), ciągle zamykała drzwi na salę i nie było czym oddychać (dam radę...), jeździła po sali na krzesełku z kółkami (dam radę, wytrzymam...), pierdziała jak dwustukilowy chłop po bigosie, fasolce i dużej ilości piwa (dam radę...), do tego cały wieczór nie chciała otworzyć okna. Ale zniosłabym. Spała cały wtorek, calusieńki. A wieczorem do mnie miała pretensje, że mam zapalone światełko nad łóżkiem i przez to nie może spać. Dobra, zrozumiem. Ale nie rozumiem braku zrozumienia dla tego, że moja chemia skończyła się dopiero przed czwartą w nocy. Światełko zostawiałam zapalone, aby pielęgniarka nie zapalała co pół godziny głównego światła na sali, bo jest zwyczajnie zbyt jaskrawe. No a sublokatorka w krzyk za każdym razem, gdy przychodziła do mnie pielęgniarka. Godzina piąta, mnie ciągnie do przytulania Króla Klopa, lecę do pielęgniarki po zastrzyk na nudności, a babsztyl na sali w krzyk, że w ogóle nie mam do niej szacunku i przeze mnie jest niewyspana... Jakby wszystko było ze mną ok to chyba nie leżałabym na onkologii, hmmm? Około siódmej poszłam pod prysznic. Wracam czyściutka, pachnąca, mokra. A babsztyl otwiera okno, bo... mój żel pod prysznic jej za bardzo pachnie! Gówno ją obchodziło, że ledwo się wykaraskałam z przeziębienia. Zamknęłam się w kiblu i się dosłownie popłakałam. Zwyczajnie brakło mi sił do wojny z sublokatorką.
Czy coś ze mną jest nie tak, czy to ludzi dookoła powariowali? :/
Na szczęście już po dziewiątej puścili mnie do domu. Miałam jeszcze drobną wycieczkę (drobną, hahaha) w poszukiwaniu mojej recepty. Trasa dyżurka pielęgniarek - dyżurka lekarska - sekretariat - dyżurka pielęgniarek - dyżurka lekarska - sekretariat nieco mnie wykończyła. Ale nie wróciłam na salę, nie dałam się tam znowu zaciągnąć.
A jednej recepty i tak nie zdobyłam.

Musiałam się poskarżyć swojej lekarce na ból żołądka, który mnie męczył dłuższy czas.
Lekarka - To może endoskopia?
Ja - E-e.
L - Dlaczego nie?
Ja - Bo już miałam.
L - Ale przydałoby się...
Ja - E-e, nie dam się żywcem!
L - A w znieczuleniu?
Ja - Ale całkiem całkiem, ogólnym?
L - Yhyyym.
Ja - To poproszę!

Nie ma to jak twarde negocjacje ;)

Wróciłam wczoraj do domku. I powtarzam sobie, za radą pani psycholog, "nic nie muszę, nic nie muszę". Bo ostatnimi czasy znowu wzięłam na siebie zbyt wiele - dbanie o dom, kolczykowanie, haftowanie, księgowość domowa,  blog, dużo rozmów ze znajomymi, masa maili które błagają o uwagę i odpowiedź. Ale nic nie muszę, nic nie muszę, muszę tylko wyzdrowieć.
Boli mnie strasznie, że nie wyrabiam z obowiązkami. Ale... nic nie muszę, nic nie muszę...
Muszę tylko wyzdrowieć.

środa, 7 stycznia 2015

Ale ze mnie kradziejka..!


Są rzeczy, których nie robię. Bo nie lubię, bo się tego brzydzę, bo czuję się po tym brudna.
Czyli: nie grzebię w cudzych kieszeniach, nie ruszam cudzych szafek, nie szperam w nie swoich telefonach i... nie dotykam nie swoich komputerów. Niestety, mój laptopik ciągle jest w krainie hasających kalejdoskopów więc nie miałam wyjścia i zaczynam się rozgaszczać przy komputerze Jeszcze Kawalera. Nie lubię go. Obchodzi Święta cały rok, więc ma na monitorze pięć choinek z wypalonych pikseli, a do tego permanentnie nie chce działać literka p na klawiaturze. Wstawiam ją za pomocą magii pt. "ctrl + v", ale i tak krew mnie zalewa. Wiecie, że co drugi wyraz w języku polskim posiada literkę p?

Kawa z odrobiną kakao już paruje na stole. Yummi! Wydziela niesamowity aromat (bo "pachnie" posiada literkę zła!), a smakuje jeszcze lepiej :) Koty brykają jak szalone. W końcu normalny poranek. Wyszłam z łóżka, biorę się za życie, chwytam świat za nogi i trzymam, trzymam, nie puszczę! Jedynie jakieś kłujące wspomnienie bólu w okolicy żołądka przypomina mi o straconym w łóżku tygodniu. Nie chcę go pamiętać. Kowalski, proszę go wykreślić z protokołu! ;)

No to zaczął się nowy rok. Trzeba by podsumować jakoś stary.
Numerologicznie rzecz biorąc nie lubię czternastki. Niby to podwójna siódemka, dubelek jak ja - siódemka z daty urodzenia, siódemka z imienia i nazwiska, a jednak coś mi nie ten tego w czternastce.
I taki też był ten rok.
Z jednej strony okropny, bolesny, a z drugiej... wspaniały i przeszczęśliwy.
W poprzedni rok wchodziłam jako zwykła, nie do końca skoordynowana ze światem dwudziestopięciolatka, ukończyłam go jako świadoma siebie i życia, doświadczona dwudziestosześciolatka.
Straciłam wielu znajomych, pracę, całą swoją rzeczywistość, przeprowadziłam się, zostałam brutalnie pozbawiona złudzeń odnośnie swojej idei "i żyli długo i szczęśliwie".
Ale zyskałam niewspółmiernie więcej - najcudowniejszego przyjaciela w postaci Jeszcze Kawalera, ogrom miłości, zrozumienia, akceptacji, odzyskałam rodziców, i to na pełen etat, poznałam wielu wspaniałych ludzi i odkryłam przyjaciół w osobach, które do tej pory zdawały się być mi zupełnie obojętne. O ludziach dowiedziałam się więcej, niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Dojrzałam, uspokoiłam się, znalazłam w sobie ciszę i harmonię...

Jakieś postanowienia?
Chciałabym móc mieć takie, jak rok temu - "schudnąć" :D
Teraz namnożyło się tego więcej... I bardziej wycyrklowanych.
- zjeść dziada (i, błagam, nie przytyć już przy tym więcej!)
- dbać o swoje zdrówko (powtarzaj za mną: czipsy to złooo!)
- starannie pielęgnować kontakty z bliskimi (pucu pucu puc!)

A jeszcze bardziej wyśrubowane "chcialabym":
- wrócić znowu do Pragi
- zmienić nazwisko i inicjały ;)
- znaleźć dla nas dom, z wielkim oknem na świat (lalallalaaaaa...), czyli mieszkanie jakieś przygarnąć :)
- zobaczyć morze
- przygarnąć nowego czworonoga :)
- nauczyć się hiszpańskiego <3

Ach, rozmarzyłam się, ach... To będzie piękny rok! :)))

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Wspomnień czar...

Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale koty mają w sobie dziwną magię. Nie zauważa się tego na codzień, nie widzi się tego u osobników, z którymi się nie stworzyło specyficznej nici porozumienia. Ale ta magia wypływa, gdy się patrzy w te szczwane slepia, gdy tulą się i mruczą. Gdy w jakiś niepojęty sposób rozumieją, że dzisiaj nie jesteś w formie i, o dziwo, tylko siedzą i patrzą. I mruczą. Psy też mają talent do wyczuwania samopoczucia, ale nie są nawet w połowie tak czułe, delikatne i... taktowane. Magia. Właśnie mam kocią łapkę na nosie. Ciemka w swój niemy sposób mówi "nie martw się, jutro będzie lepiej".

Minęła kolejna noc, która wiele mnie nauczyła. Myslałam, że o bólu wiem już wszystko, że absolutnie nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłam się.
Poznaję dogłębnie kolejne stadia i rodzaje bólu. W nocy poznałam ten rozrywajacy. I nie chcę go więcej.
Po każdej kolejnej chemii jest go coraz więcej. Mam już opracowane strategie działania na wszelakie rodzaje bólu wątroby i kości. No to alien dał mi wyzwanie. Siadł mi żołądek. Hordy dzikich bestii rozrywają go na strzępy.

No to leże plackiem w łóżku juz trzeci dzień z rzędu. I myślę. Wspominam.
Za oknem wyrasta mi górka, calutka pokryta śniegiem. Jak byłam dzieckiem to nie dość, że była ona większa to jeszcze nam, dzieciakom, wydawała się być wręcz ogromna! Pamiętam jak na sankach porwałam nową kurtkę, była taka śliczna, fioletowo-turkusowa. Tata mi później musiał ją pozszywać :) Albo jak Gzybolec uczyła, a raczej próbowała mnie uczyć jazdy na nartach. Były krociutkie, z trzydzieści centymetrów, ale i tak nie podołałam. Jakoś mój rozsądek zawsze był silniejszy niż dziecięcy pęd za rozrywką i wrażeniami ;) Nawet jak pojechaliśmy na działkę dziadków Grzyba to bałam się wleźć na dach altanki. Ziemia zawsze była moim ulubionym podłożem. W piaskownicy budowałyśmy dom, a w ogródku pod klatką zrobilysmy... Ogródek, tylko, że z warzywami. Z patyków nawet skonstruowalysmy ogrodzenie... Które następnego dnia rano sprzątaczka nam sprzatnela. Nawet próby sadzenia drzew czy słoneczników (specjalnie z garaży opony targałysmy!) spełzły na niczym, bo france albo za daleko zajechały kosiarką, albo złośliwie wyrwały z korzeniami naszą wiśnię. Była też baza pod balkonami, gdzie znosilysmy tonę ślimaków z okolic. Poryczałam się jak dzidzi, gdy przypadkiem jednego rozdeptałam ;) I pamiętam kąpanie lalek Barbie w kałużach po ledwie stopniałym śniegu. I kursy z wózkami dookoła bloku.
Patrzę za okno. Na górce zaledwie trójka saneczkowców. Co współczesne dzieci będą wspominać, gdy choroba przyszpili ich do łóżek?

sobota, 3 stycznia 2015

Kac morderca.

Trzeci dzień spędzony w większej części w łóżku. Kac pochemiczny sponiewieral mną aż (nie)miło. Do tego w najgorszej z możliwych konstelacji - przeziębienie plus chemia. Nie wiem, czemu ten zestaw jest aż tak brutalny, dlaczego aż tak niszczy zakończenia nerwowe... Nie wiem.
Zaczyna się w nocy, od bólu stóp. Wykręca kostki, przechodzi ścięgiem prostym na łydki i uda. Ale najgorsza jest miednica. Dosłownie czuję jak małe wredne alienki rozrywają mi kości na strzępy, śmiejąc się przy tym opętańczo. W wyniku braku kodeiny w domu ląduje w wannie pełnej gorącej wody. Kręgosłup odpuszcza... Ale oskrzela się buntują. Zaczynam się podduszać. Cherlam jak starowinka, fragmenty wydzieliny z oskrzeli katują podniebienie. W końcu mdłości zwyciężają. Ląduje przed Panem Tronem, oddając mu głęboki pokłon. Jednocześnie żołądek zauważa, że stał się chorobliwie pusty. I zaczyna zawodzic - "jeść, jeść, jeść!". Głód na sterydach jest okropny, działa niemal jak ból. Dosłownie wykręca trzewia. Po kilkudziesieciu minutach męki zasypiam. Wstaje rano. Szukam wzrokiem czegoś mokrego i kwaśnego. Na podniebieniu Hiroszima, kości dalej łupią. Ale jest lepiej, bo... Bo wiem, że jutro będzie lepiej. Musi być.
Małymi kroczkami przed siebie...
A tak chciałam w ten weekend skoczyć na basen. Albo do kina chociaż.
Ale łóżko mnie wzywa. Zniewala. Pozbawia złudzeń.