Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chora Kura Domowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Chora Kura Domowa. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 września 2019

Wrzesień nie będzie stracony!


Od dwudziestu lat nie zdarzył się wrzesień (ani marzec), który obyłby się bez grypy.
Mam wrażenie, że robię wirusom za przetrwalnik. 
Takie "Hej, wiruski, chodźta do Lucynki! Schowamy się na jesień, ona gorąca dziewczyna, nigdy nie marznie! Będzie nam tu milusio i cieplusio!". 
Zabawne (albo i nie...) jest to, że już w te dwa miesiące w roku ograniczam wyjścia z domu do minimum, nie przesiaduję na balkonie zawinięta w kocyk z kawą w łapce (kochałam takie wschody słońca na naszym pierwszym mieszkaniu! za balkonem mieliśmy łąkę, po której każdego ranka malowniczo spacerowała sobie mgła), ani nawet nie otwieram okien (chociaż uwielbiam świeże powietrze w mieszkaniu, nawet zimą ;)). Dbam o siebie jak mogę, nawet owoce i warzywa wcinam jak szalona. A i tak grypa mnie łapie.
Coś czuję w oskrzelach, że może się nie skończyć na samej grypce, ale miejmy nadzieję, że wywinę się zapaleniom tego i owego w drogach oddechowych. Uch. Zapalenie płuc miałam w życiu już kilka(naście...) razy, nie lubię.

W sumie ta grypa by mnie nawet nie denerwowała, gdyby nie jeden drobny szczegół. 
Mam paskudną wątrobę (chociaż rak twierdzi, że jest całkiem apetyczna ;)). Najlepiej czuję się, gdy nie biorę żadnych leków, poza Nospą, magnezem i witaminą D. Każde inne lekarstwo, nawet przeciwbólowe, powoduje pewne, hmmm, "niedogodności".
Dla przykładu - Gripexy, Fervexy i wszelkie inne exy wkurwiają moją fabrykę żółci. Polopiryna, syropy na kaszel, nawet głupia witamina C - również. Ba! 
Nawet Nimesil, Pyralgina czy Dexak, które biorę na ból chociażby wątroby (!), sprawiają, że robi się ona twarda, napuchnięta i nieco ckliwa. Po tygodniu na przeciwbólkach mogę na kilka dni zapomnieć o jakimkolwiek jedzeniu, które nie jest gotowane i nie jest serkiem lub bułką. A bułki, jak każdy gluten, wywołuje u mnie biegunki. 
Kombo, nie? Jak zatem wygląda grypa?

Godzinę zastanawiam się, czy wolę bolacą wątrobę, czy bolące wszystko. Gdy zaczynam marzyć o wyciu z bólu lub zwyczajnie łapię mnie gorączka, w końcu coś biorę. Już po pierwszym dniu zaczyna nakurwiać wątroba. Boli kolejne trzy dni od ostatniej dawki syropu/napoju/tego czegoś przeciwwirusowego. A następnie, przez dietę "lekkostrawną", dostaję sraczki. Brzuch boli jeszcze bardziej, bo całe podbrzusze chce mi eksplodować.
Nocami tulę się do termoforka i marzę o śmierci. Serio.

A teraz zastrzelę tych, co chcieli napisać "czosnek i cebula" - od jednego i drugiego też boli wątroba. Podobnie jak od fasoli, papryki, pieprzu i czterdziestu innych rzeczy. Z czekoladą na czele.

Ogólnie jestem teraz na etapie "chcę być bogata i mieć jacuzzi z podgrzewaną wodą". W sumie spędziłam dzisiaj już trzy godziny w wannie. I zaraz znowu tam idę. 
Jak tak dalej pójdzie to do wtorku wyhoduję sobie płetwy i łuski ;) 

Za tydzień będzie już lepiej. Mam nadzieję. 

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Powolutku, pomalutku...

Malutkim kroczkami sobie leci czas. A za nim ja, nawet w miarę nadążam. I umiem wydusić piękne momenty w bagnie codzienności...

Mamy poniedziałek, czas na podsumowanie Ambitnego Planu :)

1. Przeżyć.
Tadadadaaaa! Opakowanie Nimesilu zniknęło w moich trzewiach, ale jestem, działam, latam :)

2. Znaleźć jakiś samochód,
Ha! Znaleźliśmy. I to nie nawet nie "jakiś", ale dokładnie TEN, o którym marzylismy. Bardzo mało ich na rynku. Więc, gdy o 16:45 wystawiono ogłoszenie, o 17:30 je znalazłam, znalazłam ogłoszenie, to już o 19:30 podpisywalismy umowę ;)

Przedstawiam Wam naszego Szkodniczka, czyli Skodę Superb. Jejusiu, jaki on jest śliczny!


Ma klimatyzację! Kurcze, nie wiedziałam, że to taki cudowny wynalazek - wybierasz temperaturę i myk! masz dokładnie taką, jak chcesz :) Bajka. Czyli mamy czym jutro zajechać do Katowic ;) Szkodniczek zawładnął naszymi sercami i umysłami ;P

3. Pozbyć się prania - zrobione! Nawet firanki, które z pół roku czekały na myju-myju, zostały wyprane ;P

4. Porządek w rogowej szafce w kuchni - zaczęłam, ale tam jest cholernie dużo roboty. Jeszcze muszę pokatalogować nasionka na kiełki i dopiero mogę brać się za porządki właściwe.

5. Poukładać torby w szafie - zrobione. Poukładałam nie tylko torby, ale też ręczniki, chemię domową, akcesoria podróżne i gadżety zwierzaków. Szafa lśni ;)

Jak widać, tydzień dość owocny. Muszę przyznać, że rzeczywiście publiczna deklaracja zmienia nastawienie ;)

Na ten tydzień Ambitny Plan rysuje się tak:
1. Posadzić ziółka.
2. Post-niespodzianka na bloga ;)
3. Wypełnić papiery do fundacji.
4. Dokończyć porządki w kuchennej szafce rogowej.
5. Naprawić bazę.
6. Powiesić ziółka.
7. Skończyć szydełkować króliczynka.

W tym tygodniu dużo zadań, ale pierdółkowatych. Spokojnie mogłabym to ogarnąć w dwa dni, gdybym nie była taka połamana... A jutro niby zaczynam chemię. Kierwa.
Zaczynam się bać... ;)

Kto jeszcze deklaruje jakieś zadania na ten tydzień? ;>

Dziękuję Wam bardzo za ogrom wsparcia w ostatnich dniach. Ratujecie moją popękane duszyczkę i zdysharmonizowany światopogląd. Dziękuję :)))

Buziam Was ciepło :*

poniedziałek, 19 marca 2018

Lucynki się nudzą

Ostatnio cierpię na straszną nudę.
O dziwo, energii mam mnóstwo (wczoraj przekonał się o tym Kawalerowaty, gdy niedopatrzenie włączył mi "She Bangs" Rickiego Martina... I zobaczył prawdziwy szał sadełka :D). Tylko nie umiem zupełnie jej ukierunkować!

Posprzątałam już w ubraniach i dokumentach. Od przyszłego tygodnia biorę się za drobnicę. Zaliczyłam nawet kolejne L4 (grypa żołądkowa, poczułam się znowu jak podczas chemii :/), podczas którego pracowicie układałam papiery w zgrabne kupki, a później wkładałam je do segregatorów.
Powoli czaję się na kuchnię... Ale po drodze, czyli dzisiaj, wyszorowałam nawet filtry w akwarium.

Leżę teraz na kanapie, obok leży wyszywanka, a mi... Się nie chce wyszywać!
Mi się chce coś robić. Coś!
Coś dużego, wyzwaniowatego, trudnego i... I fajnego.
A tu zaraz trzeba iść spać, bo rano do pracy. Uh.

Nie wiem, może pozamiatam pustynię?
Jakby chociaż pogoda była lepsza... Wtedy zawsze mogę liczyć na niezawodne okna - zawsze wymagają umycia. A to nie lada wyzwanie! ;)

A to jest post numer 400 :D


czwartek, 1 marca 2018

Chora Kura Domowa kontratakuje

Gdyby "stara" Mamuśka (czyli ta z dzieciństwa, która spędzała pół dnia w kuchni i codziennie gotowała inny obiad) zobaczyła, jak dzisiaj robiłam kotlety mielone, to chyba zdzieliłaby mnie szmatą przez łeb ;)

Na początek przyniosłam sobie krzesło do kuchni. Później nałożyłam rękawiczki. Nienawidzę surowego mięsa (gotowanego czy smażonego po prostu nie lubię, jedynie pieczone zasługuje na moje uznanie ;)), babranie się w nim gołymi łapami powoduje u mnie mdłości.
Do robota kuchennego z końcówką zagniatającą ciasto wrzuciłam kilogram mielonej szynki, kilka łyżek przypraw, mąki, bułki tartej, cztery jajka. I włączyłam robota. W tym czasie nagrzała mi się patelnia ;)
Później kuleczki i smażymy.
W 25 minut zrobiłam cztery obiady!
Dzisiaj Mamuśka nie zdzieliłaby mnie już szmatą. Przyniosłaby sobie drugie krzesło, pogratulowałaby mi sprytu i zrobiła kawę :)
A mówią, że ludzie się nie zmieniają.

Nie mogę wyjść z szoku, jak wiele zmieniają pieniądze w życiu.
Pojechaliśmy z Już Mężem na zakupy. I był tam ON.
Płaszczyk wiosenny, beżowy, z paskiem. Cudo.
Taki, o jakim marzyłam od trzech lat.
I Krzysiek... Kazał mi go sobie kupić. Normalnie.
Bez oszczędzania trzy miesiące, bez kombinowania, po prostu go kupiliśmy!

Inna sprawa, że trzy lata temu ważyłam jakieś 150kg i w markecie nie udałoby mi się kupić zupełnie nic.
A dzisiaj... Wzięłam XXL (a było jeszcze XXXL), chociaż spokojnie wlazłabym w zwykle XL.
Normalnie... Nie dość, że płaszczyk w markecie, to jeszcze w rozmiarze, który nie był największym z dostępnych!

sobota, 4 listopada 2017

To se popracowałam...

Szósty dzień w domu.
Ręka jak bolała, tak boli. Chirurg stwierdził, że to naderwanie mięśni obręczy barkowej i czeka mnie minimum dwa tygodnie siedzenia w domu.
Jestem wkurwiona, L4 na okresie próbnym?
Praktycznie mogę już pożegnać wizję przedłużenia umowy.

Moje ADHD cierpi niemiłosiernie: miotam się po domu z usztywnioną łapą na temblaku.
Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że 95% czynności wymaga używania obu rąk.
Dzisiaj udało mi się jakoś wstawić pranie i zmywanie, ale zajęło mi to prawie godzinę.
Zastanawiam się, jak umyć włosy (słuchawkę prysznicową mamy na dziwnej wysokości, przez co trzeba ją trzymać w ręce).
Pięć dni w domu i wariuję. Chcę iść do pracy, pogadać z ludźmi, cokolwiek.
Nawet spacer z psem jest wyzwaniem.
Teoretycznie mogę w tej usztywnionej ręce coś przytrzymać, ale odkryłam, że im mniej nią ruszam, tym mniej boli.
Co 4 godziny biorę Dexaka, inaczej odchodzę od zmysłów z bólu, a dłoń mi się trzęsie jak u paralityka.
Dzisiaj w ogóle, nic, nada, rączką nie robię i jakoś się trzymam bez tabletek ;)

Tata się pochorował. Poważnie.
Podejrzewają mu raka trzustki lub dróg żółciowych (co w rodzinie to, kurwa, nie zginie).
Staram się ograniczać myślenie o przyszłości i nie martwić się na zapas, ale... To jednak siedzi w głowie.
Póki co, trzeba czekać na wyniki.

Zabawne odkrycie:
Do pisania notek też przydają się dwie ręce.
No nic.
Idę nadrabiać seriale. Na szczęście to nie wymaga używania witek... ani mózgu.

wtorek, 17 października 2017

Stare dobre metody... :)

Notka w trybie podobnym, co na początku bloga:
Leżę już od godziny w łóżeczku, nie umiem zasnąć, ale stan podgorączkowy mocno trzyma mnie pod kołdrą.
Dzisiaj chyba dosięgłam dna paraboli codzienności, więc powinno być już tylko lepiej.
Wypiłam syropek z kwiatów czarnego bzu, popiłam syropem z młodych pędów sosny i... Trochę lepiej.
Obiecuję sobie, że w maju i czerwcu nazbieram jednego i drugiego i sama zrobię taki syropek - są wyborne, a i podobno mają właściwości magiczne lecznicze.
Włącza mi się tryb wiedźmy. Przypominam sobie czasy, gdy latałam po okolicznych polach i łąkach, lasach i parkach w poszukiwaniu szczawiu na zupę, czy liści orzecha do farbowania włosów. A i rumianek zbierałam, żeby domowy szampon zrobić ;D
Tak, domowa magia to fajna sprawa :)


W pracy jakoś leci, nie czuję się już zupełnie jak "ta nowa" ;) Ba! Wręcz irytuje mnie, gdy ktoś mnie pilnuje i patrzy na ręce. Wolę sama rozwiązywać problemy.
Krzysiek (czyli Już Nie Kawaler) jest ze mnie strasznie dumny. Czasami aż chce mi się płakać z radości, gdy widzę jego szczęście :)
Szczęśliwy Krzyś = spolegliwy Krzyś = szczęśliwa Lucynka ;p
Bez bólu udało mi się go przekonać do zakupu pewnego sprzętu domowego, o którym od lat marzę. Do tego obiecał mi coś, o czym zawsze marzyłam, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że te fantazje się spełniają.
Potrzymam Cię trochę w niewiedzy, bo zwykle chwalenie się na wyrost przynosi pecha ;)

Wracając do pracy:
Wiesz, co jest w niej najlepsze? (poza wypłatą, oczywiście ;))
Nikt nie wie, że jestem chora. No dobra, kilku najbliższym znajomym powiedziałam, ale... Ale nie ma u nich litości. Jest podziw, siła, nadzieja.
Wzbudzam nadzieję, czujesz to?!
Osiągnęłam swój cel - jestem taka, jak być chciałam. Wywołuję emocje, jakie pragnęłam wywoływać!
Ale klienci... Oni nie wiedzą. Nic nie wiedzą!
Dla nich jestem po prostu uśmiechniętą i pogodną osóbką po drugiej stronie kasy.
Taka konspiracja! ;)
Nie twierdzę, że zawsze jest lekko. Szczególnie teraz, gdy co kilka dni przypomina mi o sobie przeziębienie. Miewam też czarne myśli, typu "nie przedłużą mi umowy!" albo "nie dam rady, cholera, nie dam!".
Jednak zaciskam mocno zęby, po chwili znów się uśmiecham i... Żyję.
Jak nie będą mnie chcieli tu, to pójdę pracować gdzieś indziej.
Grunt, że jestem, kocham, żyję i... Znowu czuję się potrzebna światu.
Niesamowite uczucie! :)

Zróbisz coś dla mnie?
Uśmiechnij się. A później... Później będzie już łatwiej :)

Migawka z ostatnich dni:



piątek, 4 listopada 2016

Znamienny sukces

Czasami tak zerknę nieśmiało na blogi motywacyjne, pooglądam jakieś kolorowe pisemka, przemknę przez jakiś kurs doskonalący.
I jestem przerażona.
Wszyscy krzyczą OSIĄGNIJ SUKCES.
I tam pińćset rad, jak to zrobić. Za kolejne pińśet zapłać kartą lub przez paypala.
Żałosne i straszne.

Wmawiają nam, że musimy OSIĄGNĄĆ SUKCES.
Jeśli tego nie zrobimy, jesteśmy nikim.
Jeśli nie ciągnie Cię do sukcesu - jesteś nic nie wart.
Nie zarabiasz milionów - nie osiągnąłeś sukcesu!
A my powiemy Ci, jak to zrobić!

I tak patrzę na tytuły:

"Zarabiaj więcej!"
"Bądź szczupła na Sylwestra"
"Olśnij gości na Święta!"
"Znajomym opadną kopary!"
"Błysk żalu w oczach Twojego eks".

Yhym. Widzicie to, co ja?
Nakręcają nas do zazdrości, do zawiści, do rywalizacji i wzajemnej wrogości.

Nie chcę się wymądrzać, nie od tego tu jestem.
Jednak zdradzę Wam, jak osiągnąć PRAWDZIWY SUKCES, a przede wszystkim
JAK OSIĄGNĄĆ ZEN W SZARODZIENNOŚCI.

Enjoy!


ZDEFINIUJ SZCZĘŚCIE

Pomyśl, czego pragniesz. Ale szczerze.
Dla jednych będzie to dobra praca, dla innych ciepły dom.
Mój ideał to WSTAWAĆ RANO Z UŚMIECHEM.
Robię wszystko tak, aby moje szczęście było na wyciągnięcie ręki.
Dla mnie to jest sukces :)

 DOCEŃ

Napisz sobie, w jakim miejscu życia jesteś.
Czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, co już posiadamy.
Piszesz wszystko!

Wynajmuję mieszkanie.
Mieszkanko jest zadbane.
Mam cudownego Męża i wspaniałych Rodziców.
Starcza nam na życie.
Jestem chora, no ale bez tragedii.
Mamy stary samochód.
Mamy świetne trzy kociambry.

I nagle okazuje się, że już jest SUKCES.

SUKCES to fakt, że ŻYJESZ.
Masz co jeść, masz nawet internet i możesz czytać, co zaraczona wariatka wypisuje na blogu.
Skoro to czytasz to znaczy, że masz też trochę wolnego czasu.

Nie twierdzę, że masz osiąść na laurach i patrzeć na wszystkich z góry.
Prawdziwym ZWYCIĘSTWEM JEST CHĘĆ DO OSIĄGANIA CZEGOKOLWIEK.
Jeżeli chcesz więcej, niż masz to znaczy, że musisz już coś mieć :)

ŻADEN SUKCES NIE ZAISTNIEJE BEZ DOCENIENIA.

Moim ostatnim sukcesem było umycie okna w małym pokoju. Nawet czyste firanki powiesiłam.
To jest dopiero wyzwanie!
Nie równa się z tym żadna kiecka z magazynu o modzie, ani nawet wciśnięcie się w nią na Sylwestra.
Dlaczego?
Bo zrobiłam to tylko dla siebie. Bo nikt mnie do tego nie nakłaniał.
To znaczy, że... chciałam tego ja, a nie ktoś, kto podyktował mi to w podrzędnym artykule.
I nawet ładny widoczek złapałam ;)))



Łapiecie już, o co mi chodzi? :)

Każdy z Was osiągnął już w życiu tyle, że nikt inny nie ma prawa Wam wmawiać, że jesteście nic nie warci i macie osiągać więcej, niż macie.
Może więcej już nie potrzebujecie?
Może nie chcecie?
Może koszty będą zbyt wysokie?

Słuchajcie tylko samych siebie.
Zawsze :)


Swoją drogą, że notka bez kotów się nie liczy, więc... są i one! :D






wtorek, 20 września 2016

Sfokusowana!

No. Wróciłam na dobre do wyszywania :)
Idzie tak z kopyta i w ogóle... ;)

W piątek skończyłam żabki. Żabki, które zaczęłam wyszywać w czerwcu 2014, w szpitalu na diagnozowaniu raczyska. Jakoś źle mi się kojarzyły, ale... są!


Tak, to ja wyszyłam, tymi oto łapkami *macha witkami*
Wygląda jak zdjęcie, nie jak haft. Dumnam jak diabli!

Teraz lecę z... panterkami. Największy wzór, jaki kiedykolwiek popełniłam.


Po pięciu dniach wyszywania mam... 5%. Dokładnie 1529 krzyżyków. Z 30 tysięcy. Ekhem ;)
Chłop chce mieć to już za miesiąc powieszone w sypialni. Musiałabym nic nie robić, tylko wyszywać. Nie spać, nie jeść, nic nie robić...
No i w sumie nic nie robię, tylko wyszywam. Wszystko inne zeszło na drugi plan.
Mimo to chałupka ogarnięta, obiad ugotowany. Taka zdolnam!

W sobotę odkryłam urok posiadania porządku w chałupie.
Wieczorem dzwoni Świadek, że wpadną do nas za jakieś pół godzinki.
A ja... wyszywałam dalej. Nie musiałam robić totalnie nic. 
Zero stresu :)

Oj, jak ja lubię tą cholerną aplikację! :D

czwartek, 15 września 2016

Kabelek z... supełkiem.

Bycie żoną elektryka ma swoje zalety. Spore.
Wymieniać nie będę ;)
Ale ma jedną, okropnistą wadę - kabelki.
Wszędzie są kabelki. Pięć tysięcy kabelków, przedłużaczy, gniazdek, wtyczek i jeszcze, dla smaczku, kilka drucików i trytek.


Po ostatnim remoncie otrzymałam "przedłużacz kanapowy". Czyli taki do ładowania telefonu, tableta, komputera, gdy koty wylegują się na moim brzuszku.
Oczywiście leżakuję tylko z myślą o sierściuchach! ;)

Dosyć szybko w przedłużaczu zadomowił się:
wiatraczek
zasilacz komputera
dwie ładowarki.

Jak jeszcze dodamy kabel hdmi do telewizora i zwykły kabelek aux do podpinania telefonu pod głośniki to... no właśnie.
Wyglądało to mniej więcej tak:


Oczywiście zdjęcia, jak zawsze, robione kalkulatorem. Nie zagryzajcie.

Kabelki mnie już mocno irytowały. Mogłam je rozpinać, zwijać i chować do szafki, ale każdego wieczoru były znowu w użyciu. Syzyfowa praca.
Ale pojawił się pomysł.
Obok regałów książkowych (które odwróciliśmy na bok i zrobiliśmy z nich designerski stolik rtv ;)) stoi sobie szafeczka. O taka:


Owa szafeczka to typowy relikt przeszłości. Dawno dawno temu, gdy jeszcze byłam panienką i w ogóle mieszkałam z rodzicami, to służyła mi za toaletkę. Ale od trzech lat służyła jako mebel pt. "wrzuć i zapomnij". Czyli gromadziłam tam elementy, które nie pasowały do zbioru ani rzeczy potrzebnych, ani zbędnych. Ot, takie codzienne przedmioty pomiędzy wszystkim a niczym ;)

Najgorsze było posprzątanie w szufladach. No ale ogarnęłam. Wyszarpałam szafkę z kąta. I w pleckach, zwykłym nożem kuchennym, wydziabałam z tyłu dziurkę.


Szafeczka, po uprzednim umyciu, wróciła na miejsce.
Przez ową dziurkę przeciągnęłam wszystkie wtyczki, które miały być "w razie czego" w pogotowiu. Czyli zasilacz i kabelek aux.
Podłączyłam zasilacz, wrzuciłam do szufladki zwinięty zasilacz i wszystkie dziwne ładowarki. Kabelek hdmi również ;)



Nawet moja prawa Kubota załapała się na zdjęcie ;)

Teraz cała magia - gdy potrzebuję ładowarki to włączam listwę, wyjmuję ją (lub nie), podłączam odpowiedni kabelek i... gotowe :)


Z wyjętym przedłużaczem też wygląda estetycznie.
A posprzątanie zwitka kabli zajmuje 47 sekund (sprawdzone ze stoperem!).

W szufladzie jeszcze muszę zamontować jakieś trzymadełko do kabelków, aby wiedzieć od razu, który jest który i do czego, ale póki co wynalazek i tak bardzo ułatwił mi życie :D

Może Wam się przyda taki pomysł. Sama jestem zaskoczona, że takie sprytne coś wymyśliłam :D

No dobra, tyle na dzisiaj.
Teraz myślę nad torbą na torby (brzmi śmiesznie) i torbą na jednorazówki wielorazówki.
Bo aktualne rozwiązanie mi się nie podoba. Bardzo nie podoba ;)

Pomysłowa Dobromirka rusza w tan! :D

czwartek, 8 września 2016

Budzikom śmierć!

Mój plan powrotu do świetności można o kant dupy roztrzaść. Podobnież jak budzik.

One nie działają. Nic nie działa. Nic nie jest w stanie obudzić mnie przed dziesiątą.
Próbowałam upierdliwych dzwonków.
Próbowałam "inteligentnego" budzenia według fazy snu.
Nawet filtr światła niebieskiego w komórce sobie zainstalowałam.
I staram się włazić do wyra przed północą.
I sypialnię wietrzę.

I NIC!
Moja faza śpiocha ma się w najlepsze i nawet wiercenie o ósmej rano nie wytrąci mnie ze słodkiej krainy nicnieróbstwa.
Serio!



Moją solenną obietnicę poprawy można wsadzić do tego budzika (przed jego roztrzaskaniem).
Chyba zacznę szukać jakiegoś hipnotyzera...
Nie będę łykać tabletków! Nie i basta!

A w ogóle to zarejestrowałam się do onkologa na kontrolę. Argh.
Nie podoba mi się wracanie do zaraczonej rzeczywistości...
Jeszcze miesiąc luzu, a potem znowu tomografie, rezonasy i inne szmery bajery.
A tak mi było dobrze <3

Dostaliśmy zdjęcia ślubne. Możecie spodziewać się notki. Wkrótce.
Nie obiecuję, bo nie wiem, ile zajmie mi jej sklecenie... Jest o czym pisać ;)

Teraz idę kombinować nad piętrową kuwetą krytą dla kotów. Mam misję, mam plan. Jeszcze dorzucić garść pomysłów i będzie śmigać :)))

A w ogóle jest to trzysetny post na blogu.
Oj, leci czas, leci...

wtorek, 6 września 2016

Be Faboulus! Czyli - wskrzeszenie.

Pisałam Wam kilka dni temu o moim syndromie wypalenia.
Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała naprawić swojego życia ;)

Pewnie osoby nie pracujące, bądź powracające do codzienności po dłuższej niedyspozycji, potwierdzą - to wcale nie takie łatwe.
Nie tak łatwo zwlec się z wyrka, coś zrobić, ogarnąć siebie, swoje gniazdko...
Po prostu wbija się do łba zwykłe "nie mam co robić"... albo wręcz przeciwnie: "muszę zrobić wszystko", gdzie po kilku dniach zauważasz, że nie masz czasu nawet... na prysznic.



I tu z ratunkiem przyszła mi aplikacja na Androida - Faboulus, motivate me!
Aplikacja jest darmowa, ale niestety po angielskiemu.
Ale jeśli choć troszkę kumacie ten język to zrozumiecie ;)



Domyślnie aplikacja codziennie wprowadza jeden drobny nawyk i pilnuje, abyśmy się go trzymali.
Ja jednak mam już jakieśtam swoje poranne nawyki, więc ubrałam je w sztywny plan. I mam zamiar się tego planu trzymać ;) A w ogóle drobne wyzwania mnie nie kręcą - ja muszę zmieniać życie o 180 stopni. Nie umiem tylko tak o 90 ;)

Pewnie na każdego wpłynie inaczej owe ustrojstwo... ale mi uświadomiło ważną rzecz:
marnuję mnóstwo czasu!
I to na niczym konkretnym.
A gdzieś, z nudów, ściągnę nową gierkę, albo wynajdę sobie nowe forum internetowe, które muszę przeczytać calutkie (jak to ja - zawsze od deski do deski).
Nagle około 14 następuje wielkie przebudzenie, że muszę posprzątać, wyprać, poprasować...
I z ozorem na wierzchu latam przez kilka godzin, aż w końcu okazuje się, że "nie miałam czasu" nawet zjeść śniadania.

Owa aplikacja pomaga zorganizować sobie dzień. Póki co uczę się nowej rytyny porannej.
I nie ma tu zapierniczania od rana z ozorem na wierzchu, raczej... sprawiedliwy podział czasowy.

I tak około godziny 13-14 (a wstałam po 10...) jestem już po:
ogarnianiu mieszkania
karmieniu kotów
telefonie do bliskich przy sączeniu kawusi
zrobieniu listy "must to do" na dzisiaj
zjedzeniu śniadanka
prysznicu
myciu ząbków
uczesana nawet!
herbatce (i moja ulubiona gierka w tle ;))
inspirowaniu się (wszystkie obserwowane blogi przejrzane)
czytaniu.

A teraz jeszcze piszę notencję ;)

Niby taki plan można sobie ustalić na "sucho", spisać na kartce i się trzymać.
Ale to nie to samo!
Aplikacja pilnuje ramów czasowych, żeby się nie zatracić. Albo którejś czynności nie olać.
Rzuca też fajnymi wyzwaniami i poradami. I w ogóle pokochałam to, jak miła pani mówi do mnie "Lucy, great job!", ach! Mile to łechce ego ;)))

No i te odhaczanie przy planie dnia!
Serio to motywuje :D

Póki co - polecam Wam serdecznie, bierzcie i ściągajcie to wszyscy. W końcu mam "czas dla siebie" w momencie, gdy nawet chałupa posprzątana :)

A w ogóle - chyba ustalę sobie limit sprzątania na pół godziny dziennie. Przy dobrej organizacji w dziesięć minut wstawiłam zmywarkę, odetkałam zlew, przetarłam kibelek, wytarłam kurze. W pół godziny zrewolucjonizuję mieszkanie :D

No nic, zmykam, bo kończy mi się limit czasowy na pisanie ;) A przede mną godzinka wyszywania! :D

Także tego... za kilka dni może napiszę Wam, jak się czuję po kilku dniach takiego "reżimu czasu dla siebie". Póki co jestem zrelaksowana i spokojna. Od wieków już nie miałam świadomych czterech godzin dla siebie, bliskich i domku <3

Post nie jest sponsorowany - dzielę się moim wielkim odkryciem  z nadzieją, że Wam też pomoże!

niedziela, 4 września 2016

Dół.

Cierpię na spadek motywacyjny.
Dołuje mnie faktycznie wszystko (i nawet czekolada nie pomaga!).

Od ponad miesiąca nie mam czasu tylko dla siebie.
Najpierw był ślub i wielkie przygotowania.
Potem był remont i wielka rewolucja.
Teraz jest ogromne, zleżałe od trzech tygodni, sprzątanie.

I tylko latam między miotłą, odkurzaczem, mopem i zlewem. Zahaczając o garnki.

Ale nawet bunt i stanowcze "Pierdole, nie robię!" nic nie zmienia.
Bo wówczas nie mam ochoty na nic.
Nie chce mi się czytać.
Nie chce mi się wyszywać.
Ani dziergać. Ani nic.
Czas na jakieś nowe hobby?
Tylko co, u diaska?
Co znowu napełni mnie pasją?

Póki co uszyłam pokrowce na krzesła.
O takie, o!


Dumnam z siebie niesamowicie.
Bo:
po pierwsze - to jest pierwsza rzecz, do której samodzielnie stworzyłam wykrój!
po drugie - sama wymyśliłam, jak ma to wyglądać i jeszcze nigdzie nie widziałam podobnych (a dłuuugo grzebałam w necie w poszukiwaniu inspiracji ;))
po trzecie - uszyłam to na maszynie, której odpadł dzyndzel (ten, co tak lata w górę i w dół) - stworzyłam prowizorkę z... drutu do biżuterii. I śmiga! Przeszyłam tym osiem metrów firany i jeszcze obszyłam sześć firankowych krawędzi. Do tego powstały cztery poszewki na poduchy i owe cztery pokrowce... I dalej się prowizoryczny dzyndzel trzyma ;)

Teraz w planach jakaś torba na zakupy. Może ze dwie? Tata dostarczył mi tyle materiału, że starczy nawet na fartuszek i kilka ściereczek do kompletu. Może uszyję sobie swoje rękawice kuchenne? ;)))

Ale to nie dzisiaj. Ani jutro.
Teraz mi się nic nie chce.

Ciemka jest po sterylizacji.
Rysiek strasznie płakał, jak wywiozłam ją do weterynarza. Darł się w niebogłosy!
W autobusie Ciemora zwiała mi z transportera. Już oczyma wyobraźni widziałam łowienie kota spod foteli, ale... ona tylko spojrzała na mnie, podbiegła i... wdrapała się na ręce, gdzie spędziła resztę podróży ;) Wszyscy w autobusie ją wymiziali i się zachwycali, jakiego grzecznego mam kota (uhu, gdyby tylko w domu zechciała być taka grzeczniutka...).
Po całym zabiegu przyniosłam ją do domu, a Rysiek od razu wziął się za tulenie swojej wybranki ;)


Nie spodziewałam się, że koty potrafią aż tak się w sobie zakochać :)

I, ukradzione Mężnemu z fb, zdjęcie z dzisiejszego poranka:


Taką parkę mamy w domciu :)))

Niesprawiedliwe. Jego telefon robi lepsze zdjęcia niż mój. Pfr.
Chyba muszę wygrzebać aparat gdzieś z otchłani szuflad. I zawstydzić nawet Mężnego! ;)))

Ale to nie dzisiaj.
Dzisiaj mi się nie chce.

Bogowie, jak obco to brzmi w moich ustach palcach.

Wzięłabym gorącą kąpiel i byłabym jak nowa.
Ale są dwa ale:
nie mamy wanny,
nie mogę brać gorących kąpieli.

Kurtyna!

czwartek, 18 sierpnia 2016

Figa (ale bez maku) ;P

No i my są po ślubie ;P
Pewnie czekacie z niecierpliwością na zdjęcia, ale... nie tym razem ;) Czekam na te ładne, najładniejsze, te mhry i mrau, zrobione przez szwagra (ihaaa, witamy w rodzinie! czas poznać pełną terminologię rodzinną, muahaha ;)).
Więc, póki co, możecie się tylko domyślać, jak wygląda trumf na mojej mordce ;)


Wesele się udało... chociaż jest parę rzeczy, które wymagałyby poprawki ;P No ale już po ptokach, może za 25 lat, na ślubie naszych dzieci (<3) owe poprawki zostaną wczytane do systemu.
Ku wiadomości potomnych chyba nawet naskrobię notkę o najmniej oczywistych aspekatach wesela, które wychodzą w praniu, a dałoby się ich uniknąć... ;)

Pełne sprawozdanie z imprezy napiszę, gdy już będę miała zdjęcia do reportażu ;)

Teraz powoli wracamy do rzeczywistości. Prawie zdążyłam zapomnieć, jak wygląda codzienne gotowanie i sprzątanie. A teraz jeszcze remont za pasem (w końcuuuuuuu!!!) i w sumie miotam się po domu jak mucha zamknięta w słoiku (z preparatem owadobójczym).
W ramach odreagowania naprodukowałam 26 słoików z ogórkami w curry. Mój Mężny je uwielbia. Więc zrobiłam (żeby nie gadał, że dbałam o niego tylko przed ślubem).

Wczoraj też po raz pierwszy użyłam nowego nazwiska. Lekko się zakręciłam podpisując kwitek u kuriera (i wyszło z tego coś na kształt "Polabaj"), a na FB lekko nie ogarniam, że mój profil to mój profil i próbuję się przelogować ;)
Troszkę przeraża mnie kwestia papierologii: ZUS, trzy banki, kablówka, telefony, internet... jak na złość - wszystko zarejestrowane na mnie. Pfr.

I odkryliśmy, dlaczego ludzie biorą ślub przed zamieszkaniem razem...
Pozdrawiam znad kubka kawy zaparzonej dzięki nowemu czajnikowi (działa! działa! działa!).
Już nie wspomnę o tym, że dzięki nowej desce do pracowania mogę prasować nawet na siedząco ;) Hulaj duszo! Piekła nie ma!
(i mam kilka...naście par nowych majtek ;))
To co, idziemy prasować ręczniki i firanki? ;P

piątek, 5 sierpnia 2016

Przedślubnie na maksa (ból głowy otrzymujesz gratis)

Na początek ostrzeżenie: będzie mnie mniej. I tu, i na mailu, i na fb i... wszędzie, łącznie z domem i telefonem (mam zwyczaj zostawiania komórki w domu, aby poczuć się "jak za starych, dobrych czasów ;)). Nie dość, że ślub za pasem (9 dni, aaaaa! paniiiikaaa!) to jeszcze zapalenie oskrzeli plus Jeszcze Kawaler na urlopie.
Kawaler na urlopie wiąże się tylko z jednym - niemal zerowy dostęp do komputera ;)
No niestety mój pan nie lubi, gdy moja uwaga w pełni poświęca się czemukolwiek poza nim samym. Ja już do tego przywykłam, Wy też musicie ;P
Jedyna bramka w tej sytuacji to wieczory, kiedy Kawaler już śpi, a ja jeszcze buszuję (głównie w lodówce ;)).

Kurodomowo:
popełniłam debiut pt. "pierogi ruskie". Wyszły rewelacyjnie. A do tego dużo. Jak już robić to pełną gębą - 130 sztuk i tak znika przerażająco szybko ;) Na dniach wykorzystam Kawalera jako maszynkę do lepienia i może trzaśniemy kolejną stówkę (lub dwie...) tej pożywki bogów.
Polubiłam lepienie. Najzwyczajniej w świecie odprężam się z ciastem pomiędzy paluchami ;)
Umyłam nawet okna. I kafelki w łazience (aż po sam sufit!). Ale jednak to ślub głównie zajmuje mi czas wolny.

Panikuję. Zwyczajnie.
Dzisiaj główną obawą jest "tapeta, która ma zamiar spływać" i zapalenie oskrzeli, które nie chce minąć.


No i niestety, dalej pocę się jak szalona (mogę otworzyć basen publiczny z wodą morską...). Dzisiaj makijaż nie przetrwał 2h. A ma wytrzymać 12h.
I na nic moje skille dorabiania nowej, lepszej facjaty, kiedy to się nie chce trzymać. I to nawet na bazie i z utrwalaczem. Zonk.
I w ogóle... Czy ja wytrzymam tyle godzin w pozycji innej niż horyzontalna?
Czy dam radę nie paść na pysk?
Jak często z wyglądem buraczka będę udawać się na zaplecze celem zregenerowania sił?
Impreza troszkę wymknęła się nam spod kontroli. Miał być tylko obiad, zrobiło się niemal pełnosprytne wesele.
A ja boję się, że sama siebie przeceniam...
Bo to, że przeceniają mnie wszyscy wokół, to wiem.

No i co zrobić, żeby nie spłynąć do rynny? o.O

czwartek, 21 lipca 2016

Łapki wszędzie... ;)

Mój Prawie Mężu to typ pedanta, niestety.
Gdy jestem w trybie "na chodzie" to ma głęboko w nosie obowiązki domowe. W jego mniemaniu chyba wszystko robi się samo ;)
Sprawa komplikuje się, gdy wkraczam w tryb "nie chce mi się" lub "nie mam siły".
Wtedy Mężny chwyta za odkurzacz i zaczyna się... gehenna ;P

Na początku ingerowałam w jego sprzątanie ("poodkurzałeś sypialnię?", "odsunąłeś kuwetę?"), ale ostatnio wzięłam na wstrzymanie. Niech uczy się na swoich błędach (jak i ja musiałam ;)).
Do czego zmierzam?

Wtorek. Ja po dentyście, ledwo kontaktuję, jestem w głębokim szoku - muszę odreagować skutki fobii. A mój Pan stwierdził, że posprząta. No okey, miłego ;)

Szkopuł w tym, że mamy starą drukarkę. Taka z odzysku, miała już dawno wylądować na śmietniku, bo ciecze z niej tusz na wszystko dookoła. Przeciwdziałam temu podkładając spodeczek pod rurkę-wyplujkę, no ale... Kawaler nieopatrznie ruszył cały stelaż. No i tusz wylądował na podłodze.
Niespiesznie poodkurzał resztę mieszkania.
No, ale drugi szkopuł w tym, że mamy trzy koty...
One nie przepuszczą okazji do wytaplania się w bajorku czarnej cieczy.
W ułamku sekundy pokryły mieszkanie gęstą plątaniną kocich łapek.
Kawaler się wściekł (a ja podśmiechiwalam się w duszy - znam ten ból, ale co będę korygować jego błędy... niech się uczy ;)), rozwinął sprzęt myjący.
Umył podłogę. Panny lekkich obyczajów latały na prawo i lewo.
No ale kotom oberwało się najgorszą z możliwych kar - zostały wykąpane.
Obyło się bez ran kłutych, szarpanych, drapanych i gryzionych, zatem jest dobrze.
Kawaler nie dostał zawału. Czyli wszystko bez zmian, ufff.


Dzisiaj już oszczędziłam chłopu małego armagedonu. Sama poodkurzałam.
Po co znowu stresować koty? ;)

środa, 13 lipca 2016

Sprzętoteka!

Mam dziwny zwyczaj personifikacji sprzętu. Każda rzecz w domu ma swój charakter(ek) i wymaga specjalnego traktowania. Dzisiaj będzie o... zmywarkach ;)

Pierwsza zmywarka była nieco chimeryczna. Nie mogła dostać naczyń z resztkami, potrzebowała świeżej dostawy soli i najlepszych detergentów. Do tego naczynia musiały być ułożone IDEALNIE.

Druga zmywarka to była taka lekka... blachara. Mogła dostać masę śmieci (nigdy się nie zapchała), nie potrzebowała soli, ale... człeku spróbuj wrzucić jej tabletkę gorszą niż najlepsza na rynku!
W odpowiedzi na Ludwika lub najtańszego Somata ustanawiała protesty i planowała zamieszki. Wystarczyło jednak wrzucić jej jakąś superdrogą nowość rynkową, a ona umyła wszystko. Nawet wówczas, gdy fizycznie było to niemożliwe.

Trzecia, aktualna zmywarka, to taka chłopczyca, którą czasami trzeba potraktować z kopyta. Musi mieć ogrom soli w sobie. W sumie już jak ma sól to można do mycia dodawać... więcej soli i odrobinkę octu, umyje idealnie. Nie lubi markowych detergentów. Najlepiej pracuje na... tabletkach z Aldika. Trzeba nieco uważać, jak się układa naczynia w środku, bo potrafi odstawić bunt maszyn i wyć w niebogłosy, ale zachowując przestrzeń prywatną dla każdego przedmiotu w środku - czyni cuda. Jednak od czasu do czasu, raz-dwa razy na miesiąc, trzeba ją sprowadzić do pionu. Nalać do środka Domestosa i wrzucić na pusty bieg. Inaczej zaczyna świrować ;)
Nienawidzi kawy, w sensie - fusów. Umyje wszystko, ale nie waż się wstawić niczego z chociażby jednym ziarenkiem zmielonej kawy. Blachara nie miała takiej fanaberii ;)

Ostatnia zmywarka strasznie przypomina mnie - nawet ja nienawidzę fusów z kawy ;P

I na życzenie - zdjęcie tegorocznych lilijek :)


Buziole!

wtorek, 12 lipca 2016

Vratila jsem!

No!
Skończyłam naświetlania. Lekko nie było, ale już widzę, że powoli odzyskuję siły :) Znowu biegam po domu ze szmatą i wiadrem, wieszam pranie za praniem i szoruję kuchnię. Więc jest dobrze.
Powoli przymierzam się do mycia okien. Ale bardzo powoli... Bo znowu pada ;)

Z wieści okołoślubnych:
Dotarła moja kieca! I jest absolutnie niesamowita! Nawet nie wiedziałam, że mogę wyglądać inaczej, niż Buka przebrana za baletnicę. A jednak ;)
Cieszę się jak dziecko, bo już faktycznie... wszystko gotowe. Dokładnie za miesiąc ślub, a my będziemy już tylko układać playlistę i się tulać ;)

Przyjechała też Agusia. I będzie w okolicy jeszcze dłuuuugo! Pysk mi się śmieje na samą myśl o tym, że ona jest gdzieś niedaleko i mogę w każdej chwili wymyślić sobie "wpadaj na kawuchę!".
No, będę sobie to wymyślać, jak odgruzuję chałupę.
Tydzień byłam półprzytomna, więc i stan domostwa ucierpiał. Bardzo.
Kurz chyba będę wycierać szlifierką o.O



Swoją drogą - zaczynam kolejną część przygody pt. "Przetwory na zimę". Dzisiaj przetestuję coś takiego jak "ogórki kanapkowe". Bo pierwsza porcja małosolnych już gotowa :)))

A poza tym to życie jednak jest zajebiste.
Trwa drugi dzień bez leków przeciwbólowych :)))

wtorek, 23 grudnia 2014

Pierwsze prawdziwe Święta

Właśnie wstawiłam piernik do rozgotowania. Czyli moczka, mój kulinarny debiut, właśnie się tworzy. Zastanawiam się jak przebrnę przez etap "zrobić zasmażkę", bo takowej też jeszcze nigdy nie robiłam, ale jestem dobrej myśli. Pięknie pachnie w domu. Korzennie. Świątecznie.

Pierwsze Święta na swoim już za pasem. Po raz pierwszy w pełni rozumiem ideę Świąt. Nie chodzi tu o prezenty, jedzenie, pokazówkę. Tu chodzi o rodzinę. Pięknie jest świętować kolejny rok w tym samym składzie. Dopiero, gdy człowiek walczy o życie, takie sprawy stają się zupełnie jasne i klarowne. Bo, niestety, nie jest oczywistym to, czy w przyszłym roku znów będziemy wszyscy razem. Życie lubi płatać figle.
Zrobiło się melancholijnie, a zupełnie nie o to mi chodzi. Jest radość, jest pozytywna energia i masa optymizmu. Tylko ciężko się gotuje, gdy miednica strzela, strzyka i napierpapierdziela. Ale grunt, że pachnie w domku. W naszym domku :)

Za chwilę przybędzie mój Jeszcze Kawaler. Wieczorem pichcimy bigos. Kolejny debiut kulinarny. Ciekawe, jak nam się uda... ;) Zresztą - to i tak nieważne. Ważne, że zjemy go razem. Nawet, jeżeli nie wyjdzie ;)

Wam na Święta chcę życzyć dużo ciepła, radości, zażegnania starych sporów i niepojawiania się nowych waśni ;) Spełnienia marzeń, zdrowia, wsparcia, wiary i siły. Pamiętajcie, że każdy dzień jest cudem! A Święta to wyjątkowo magiczny i cudowny czas... :)