Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyniki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyniki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 stycznia 2019

Czy jestem nadwrażliwa?

W tytule notki typowy przykład pytania retorycznego. Znacie mnie już tyle lat, że na pewno to zauważyliście. Jestem nadwrażliwa. I to strasznie.

Od dłuższego czasu praktykuję stoicyzm skrzyżowany z epikureizmem. I staram się być skałą. Silną, dumną, niewzruszoną. Bez emocji na zewnątrz, ale silna swym uporem do trwania. Co nie przeszkadza wygrzewaniu się w słońcu ;)

Ale ja nie jestem jak skała. Jestem cholerną wodą.
Wybucham sztormem w kłótni z kierowcą autobusu, który od pół roku nie potrafi przyjąć do wiadomości, że orzeczenie z ZUSu o niezdolności do samodzielnej egzystencji jest wyżej w hierarchii dokumentów, niż legitymacja z PFRONu. I tłumaczę mu jak dziecku, ale on swoje. I wybucham. Zaczyna się od niewinnych kręgów na wodzie, ledwo uchwytnych. Później są lekkie rozbryzgi, by w kilka sekund być dziewięciometrową falą.
Nie jestem z tego dumna. Ale taka jestem.

Jest jeszcze gorzej, gdy ktoś potraktuje mnie jak głupią, ignorancką gówniarę, a ja... Serio poczuję się głupio. Jakby otoczenie potrafiło mnie kształtować.
Jestem cholerną wodą, w jednej chwili z kałuży staję się dziecięcym wiaderkiem, z butelki przekształcam się w szklankę, z rzeki w morze, z morza w ocean. A jedno spojrzenie i protekcjonalny ton zamienia mnie w ignorancką gówniarę.
I niby powierzchnia jest gładka, niezmącona, cicha i kojąca, ale kilka metrów pod powierzchnią stado piranii właśnie rozrywa noworodka.
Moi lekarze mają ogromny talent do zmieniania mnie w mokrą plamę.
I, zamiast zapomnieć i płynąć dalej, ja ciągnę za sobą ten cholerny wrak, raz po raz rozkładając go na części i rozpamiętując, jak dumny ocean wcisnęli do szklanki.
Woda zawsze pamięta. Nawet, gdy udaje, że jest inaczej.

Nie jestem silna. Jestem tylko uparta.
Umiem trzymać swoje sekrety głęboko na dnie, wśród koników morskich i bajecznie kolorowych rozgwiazd. Umiem ukrywać trupy w piasku, w trzcinach, pod mostami. Ale zawsze pamiętam wszystko to, o czym powinnam jak najszybciej zapomnieć i, po prostu, płynąć dalej.

Często się boję. I to głupot totalnych. Jak, na przykład, zadzwonić do pracy, co dalej ze mną zrobią, bo umowę miałam tylko do końca roku. I boję się, jak przeżyjemy styczeń, bo czekam na termin komisji ZUS. Tak, renta też była tylko do końca roku i w tym miesiącu jej nie dostanę. Nie takie rzeczy się już przeżyło, a jednak się boję.

Paradoksalnie, nie boję się skakać z najwyższych skał, nie boję się, że lecąc w dół jak wodospad, nagle się roztrzaskam. Nie boję się rekinów, meduz, krabów. Raków też nie ;)
Nie wzruszył mnie wynik ostatniej tomografii.
Swoją drogą, nie wiedziałam, że we wnioskach badania może znaleźć się coś innego, niż regresja, stabilizacja lub progresja. Może być, na przykład jak u mnie, powiększenie węzłów chłonnych i lekkie powiększenie przerzutów. O dziwo, to nie jest progresja. Bo mało urosły. Na pocieszenie dodam, że kości i wątroba siedzą cicho. Jajnik trochę szaleje. No i te węzły chłonne.
Ale po mnie to spływa. Czuję, że będzie dobrze, układam się leniwym strumykiem w promieniach słońca. Szemrzę cicho do każdego, kto zechce posłuchać: "Jestem.".
Powoli dochodzę do wniosku, że zawsze będę, obojętnie, czy rzeczywiście będę, czy nie.
Jestem tak zdradliwie spokojna.
Jednak nie zawaham się ani sekundy przed utopieniem każdego, kto będzie się przechwalał, że doskonale pływa. A dla tych, co nastają na moich najbliższych mam spacjalnie zaprojektowane bagno.
Rak nie będzie rządził wodą. Szczególnie taką, w której właśnie płynie jakieś dwa litry cisplatyny z gemzarem.
Powodzenia.
Nie jestem skałą. Jestem wodą.
I utopię skurwysyna, jednego po drugim.
Bo jestem uparta. O.



piątek, 23 lutego 2018

Bułka z masłem..?

O. Ściągnęłam nową aplikację do pisania postów. Jest nadzieja, że teraz będzie mi łatwiej wrzucać aktualizacje ;)
Niestety, Bitmoji wymusiło zmianę awatarów na tę nową, "lepszą" wersję. Średnio mi się podobają :/ Teraz już nie wyglądam na nich, jak ja ;(

Sprawa z tomografią się naprostowała - moja ulubiona Onkolożka zaleciła kontrolę za trzy miesiące, spokój ducha i chillout. Podobno takie niewielkie wahania to nic specjalnego.
A, że moja morfologia jest perfekcyjna (!!!), to nie ma co się martwić na zapas. Nawet próby wątrobowe w normie. A marker niziutki, jak nigdy przedtem! Normalnie wahał się gdzieś między 40 a 80, teraz siedzi sobie na poziomie... 8. Cud, miód, malina :)

No, ale było za wesoło. Właśnie dostałam trzecie L4 w tym roku (pierwsze było po TK, drugie na wizytę u onkologa). Bo mi się przyplątało zapalenie spojówek. Kurwa.
Zaczęło się od ostrej migreny. Dzień później całe prawe oko wyglądało już jak dorodna śliwka. Na pogotowiu okulistycznym dostałam antybiotyk ze sterydem ("ukochanym" deksametazonem, rwa). Dzisiaj byłam na kontroli i podobno ładnie się goi. Jest nadzieja, że w ciągu tygodnia wyzdrowieję.

Dzisiaj rano wyglądałam tak:

I to już jest stadium "lepiej". W środę było dużo, dużo gorzej.
Jako, że światło mnie niesamowicie razi to popierniczam w okularach przeciwsłonecznych. Wyglądam jak jakaś gwiazda, czy inna agentka (chyba specjalnej troski ;)).


Mam nadzieję, że nie wyrzucą mnie z pracy przez to ciągłe chorowanie. Nie moja wina, że mam niską odporność. Ponad trzy lata spędziłam w domu, dokładniej w łóżku lub na kanapie, potrzebuję czasu, aby się uodpornić na te wszystkie zarazki i wirusy.
Staram się jak mogę!

Wszystko to jakieś pokićkane. Czy życie nie może być proste?
Ja rozumiem, że jestem chora, że słaba, że trochę za wcześnie wyrwałam się do powrotu do pracy, ale... No, Losie brutalny, ja chcę normalnie żyć!

Kilka dni temu popłakałam się nad śniadaniem. Jadłam bułkę z masłem.
Bułkę. Z masłem.
Długi, długi czas nie stać nas było ani na bułki, ani, tym bardziej, na masło.
To była tak prosta rzecz, kilka lat temu tak codzienna, a mi się zdała luksusem i szczytem szczęścia.
Nie chcę znowu ledwo wiązać końca z końcem.
Chcę pracować. Czy to tak dużo?
Zdrowie, opanuj się. Proszę.

piątek, 9 lutego 2018

Alien: dogrywka?

Pierwszego lutego byłam na kontroli u onkologa. Wizyta trwała trzy minuty (po zaokrągleniu, w górę). Dostałam skierowanie na TK.

Terminy na tomografię w Katowickim Centrum Onkologii są długaśne. Do tego sam proces jest skomplikowany:
pierwszego dnia przyjeżdżasz, masz tomografię klatki,
siódmego dnia powtórka - przyjeżdżasz, cztery godziny pijesz kontrast (który jest obrzydliwy i chce się od niego rzygać), masz TK brzucha i miednicy.
Jak nie ma obsuwy to fajnie. Gorzej, jak jest - cały dzień w dupie. Po dwóch tygodniach przyjeżdżasz po wyniki.
Czyli jakieś dwa tygodnie na L4, żeby dojść do siebie po każdym badaniu. Bo im więcej masz tomografii, tym gorzej znosisz każdą kolejną.

No to ja wykombiniłam, że zrobię sobie tomografię prywatnie, na Fundację. Jeszcze tego samego dnia obdzwoniłam wszystkie zainteresowane instytucje. Na infolinii Helimedu powiedzieli, że oczywiście, robią tomografię na faktury proforma, tylko trzeba to zgłosić przed badaniem.

Dobra, następuje poniedziałek, robię kreatyninę.
Wtorek - odbieram wyniki kreatyniny, załatwiam u rodzinnego L4 na trzy dni (mam tak ułożone zmiany, że trzy dni zwolnienia robiły pięć dni wolnego). No i już we wtorek (!) tomografia - wszystkie trzy za jednym razem. Wszystko przebiega całkiem sprytnie, dwie godzinki piję kontrast (który jest bez smaku! normalnie jak woda!). Po dwóch godzinach jestem po badaniu.
Tu zaczynają się schody. Przy rejestracji mówiłam, że badanie ma być na fakturę proforma, ale babka w rejestracji stwierdziła, że to dopiero po badaniu będziemy załatwiać.
No to idę. Po badaniu. Rozmowa:
Ja - Będzie na fakturę proforma.
Rejestratorka - Dobrze. Płatność kartą czy gotówką?
Ja - No... przelewem? Faktura proforma.
R - Ale co to znaczy to proforma? Przecież do faktury potrzebuję paragonu.

No i pizda blada, zjebało się, za dobrze żarło. Kobieta nigdzie nie zadzwoniła. Nic nie załatwiła. Czułam się jak złodziejka i oszustka. Po półtorej godziny udało mi się załatwić z Panią Basią z Fundacji "Gwiazda Nadziei" zwrot "od ręki".
Mamuśka zapłaciła ze swojej karty, jeszcze tego samego dnia dostała zwrot z Fundacji.
No ale... Półtora godziny siedziałam jak idiotka w poczekalni, czekając sama nie wiem na co. Głodna, zmęczona, słaba.
A ta *peeeeep* nie wykonała nawet jednego telefonu, żeby to załatwić. Nic. Zero.
Jestem w trakcie konstruowania oficjalnej skargi. Nie wiem dokładanie, czy na kobietę z infolinii, za wprowadzenie mnie w błąd, czy rejestratorkę, która nie umiała wystawić faktury proforma.
Ale skarga będzie. Nie po to idę prywatnie, żeby czuć się jak śmieć. I oszustka.

No ale mniejsza. Dzień później (!) już były wyniki.
I znowu kaplica. Progresja.
Jeden węzeł chłonny urósł z 6mm na 19mm. Jakiś pod krtanią. Nie wiem, co się tak wysforował. I czego ode mnie chce. Reszta węzłów chłonnych też poszła po 2-4mm do góry. Wątroba i kości bez większych zmian.
No ale we wnioskach i tak jak byk pisze, że "progresja poniżej 20%".

No to jazda, rejestruję się do onkologa. Udało się wepchać na piątek, czyli dzisiaj.
Jechałam z rodzicami (bo Tatusiek też próbuje się do onkologa załapać), na miejscu byliśmy o 8:45.
Podchodzę do rejestracji, a tam... już lekarz chce wychodzić. A ja miałam na 8:50!
No i się wkurzył. Miły nie był.
Zobaczył wyniki. Stwierdził, że brzydkie przyniosłam. I dał skierowanie na chemioterapię.

Zapisałam się do mojej ulubionej onkolożki, na poniedziałek. Zobaczymy, co ona powie.

Powinnam być smutna, zdruzgotana, załamana.
Ponad pół roku cieszyłam się codziennością, odzyskałam swoje normalne życie, wróciłam do pracy, odbudowałam zwykły świat szarodzienności.
A tu zonk. Powrót do leczenia.


A ja nie czuję nic. Tylko pustka, spokój. Lekkość bytu. Patrzę na słońce za oknem, uśmiecham się. Zapominam zupełnie, że cały mój świat ma zaraz na nowo runąć.
Mam to w dupie.
Czuję się dobrze. Miałam w grudniu chwilowy spadek formy, ale już jest ok.
A oni chcą mnie wypchać znowu na chemię.
I znowu mam patrzeć na napis w dokumentach: "Chemia paliatywna"?

Życie jest cholernie niesprawiedliwe.
Jeszcze zjebał mi się blender. To już całkiem katastrofa. Czym zrobię sobie mus jabłuszkowy? ;(
Ech... Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!

piątek, 9 czerwca 2017

Wyczekane - wychuchane!

No, miałam stresa przed odebraniem tych wyników. Zwlekałam, jak tylko się dało. Nawet w autobusie nie byłam w stanie audiobooka słuchać, bo co chwilę zatracałam się w myślach i traciłam wątek.
Ale są!



Wszystko jest w porządku, stabilizacja trwa, mogę sobie spokojnie żyć :)))



Wracając ze szpitala zahaczyłam o Galerię Katowicką. Tam jest Świat Książki, a gdzie jest Świat Książki, tam są MemoBooki (zeszyty z kartkami w kropki, dosyć charakterystyczne - używa się ich głównie do prowadzenia planerów, tzw. bullet journali).



Miałam tu pisać o moim mindfucku, gdy okazalo się, że w całym budynku nie ma mapki. Trzeba ściągnąć aplikację, aby odnaleźć jakiś sklep. Albo przejść wszystkie piętra. Wybrałam to pierwsze (po obejściu dwóch pięter, kwa...). Miało być z żółcią i wkurwem, że świat zmierza w bardzo złą stronę. Ale... mam tak dobry humor, że aż sobie daruję :P

Wracałam tak uhahahana, że aż dwie obce osoby się ze mną przywitały. Chyba myślały, że je znam... Bo się uśmiechałam dosłownie do wszystkich!
Dalej mi się pysk cieszy!

A jeszcze dostałam paczkę od Iwonki, duuużo koralików! Normalnie ekstaza!


Jutro mam spotkanie klasowe, pt. "10 lat po maturze". Nie wiem, kto te lata liczył, bo chyba się pomylił. Przecież minęły może z dwa, może trzy, co oni o dyszce gadają?
No. Ale okazja do świętowania będzie!

A świętować będę nieustannie, aż do końca roku. Dopiero wtedy wybieram się na kolejną tomografię... ;) Czujecie to? Pół roku bez myślenia o raku! Kocham moją Onkolożkę, kocham normalnie!

Ale jednak życie kocham bardziej.
Życie, och życie, kocham cię nad życie!

*edit*

"Strabilizacja" nie oznacza "jesteś zdrowa", niestety ;)
To raczej takie "masz spokój, dopóki raczysko się nie obudzi". Kolejna tomografia planowana jest na grudzień/styczeń, więc ten wynik daje mi pół roku laby od chorowania. W dalszym ciągu jestem na lekach i suplementach, ale wizja chemii czy radio się oddaliła o owe pół roku :)
Biorąc pod uwagę fakt, że ponad półtora roku jestem bez leczenia, to jest to MEGA wynik.
Niestety, na fazę "wszystko znikło" jest za wcześnie - wchłanianie się guzów trwa dłuuuugo. Ten z trzustki zniknął mi ponad dwa lata temu, a dalej jest tam zwapnienie. Na wątrobie mam podobnie - i zwapnienia, i nekroza (uśpione guzy), do tego nacieki. Tam jest taki ser szwajcarski, że ciężko się połapać.
Plan na teraz to walka ze stłuszczeniem wątroby. Po ludzku - schudnąć muszę ;P
Tulam Was cieplutko :)))

* * * * * * * * *
Komentarze karmią blogera. Najedzony bloger to szczęśliwy bloger ;)

sobota, 8 kwietnia 2017

I zimno i pada i ciemno i pada i pizga i pada...

Ha! Odzyskałam telefon, muahahaha!
Tak, wróciłam. I znowu będę Was zadręczać swoją nachalną obecnością. I gnębić Was będę, napastować, wkradać się do Waszych oczu każdym jednym środkiem internetowego przekazu..! ;)

No. Tak poza tym to jakiś tydzień temu (z okładem) zawitałam na Raciborskiej, w sensie - u onkologa.
I gówno niczego ciekawego się nie dowiedziałam. Tomografia w połowie maja (z premedytacją tak późno). I w sumie póki nic się natarczywego dziać nie będzie to mam spokój.
Chyba czas dzieci robić trochę poużywać życia :D

Marzy mi się jakaś wyprawa w dzikie ostępy. Problem w tym, że pada.
I pada.
I jak nie pada to piździ.
Jak nie pada i nie piździ to:
a) Mężny pracuje,
b) budżet nie przewiduje zmian, gdyż zaistnienie zmian gwarantuje upadłość majątkową ;)
A tak chociaż weekend nad jakimś bajorkiem, albo w lesie, albo w górach.
Albo w lesie nad bajorkiem i w górach.
Pogapić się. Pooddychać. Zapomnieć się.
Zatańczyć na golasa bosaka na trawie. Zawyć do księżyca. Poparzyć się pieczonym ziemniaczkiem.
Czujecie ten klimat?
Normalnie dżaźni mnie już siedzenie w domu.
Brzuszek niemal zagojony, czasem tylko plunie lekko krwią (wszo pod kontrolą). No i boli, gdy pada.
A pada.
Gdy pizga to też boli.
A że pada i pizga to chodzę podkurwiona podminowana.
Bo to nie jest ten rodzaj bólu, co painkillerek dobije.
Tutaj tylko termofor, likier czekoladowy (lub adwokat ;)) i książka pomaga. Czyli akcja "odciągamy uwagę, bo zaraz odbędzie się harakiri".



O wizycie na Raciborskiej nie pisałam z jeszcze jednego względu.
Na skierowanie na TK czekałam pięć godzin.
PIĘĆ.
Wraz z dojazdem daje to godzin siedem.
Siedem godzin siedzenia z rozpłatanym bebechem.
Nawet Onkolożka przyjęła mnie przed godzinami przyjęć, cobym mogła do domku sobie pojechać... Ale, niestety, Siła Wyższa (czyt. Ordynator) zawsze ma czas. A raczej nigdy go nie ma. A to on wypisuje skierowania.
Okey, rozumiem. Taka służba zdrowia (czy tam opieka medyczna, zwał jak zwał), przywykłam.
Ale wytłumaczcie to bebeszkowi.
Znacie bebeszkowy język? Ja nie. I dlatego bolał. Jak diabli.
Nie obyło się bez łez.
Ale bebeszek był twardy i nieugięty. System również.
Znajdź tu kompromis.
(Kompromis miał na imię Pyralgina. Wystąpił razy trzy. A i tak było kiepsko.)

Przetrawiłam tę wizytę. I patrzcie!
Nawet udało mi się opisać ją bez przekleństw :)

Dobra dobra, kończę. Oczka mi się już mrużą... ;)
Dobranoc! <3

posted from Bloggeroid


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

sobota, 25 marca 2017

Patologiczna patomorfologia plus realna recenzja szpitala ligockiego

Nie odzywałam się, bo stres przedwynikowy mnie zżerał. Ale już wyniki odebrane, zatem...
Mogę znowu pisać.

No i stało się to, czego nikt się nie spodziewał.
Były dwie drogi:
a) dobra, czyli nowotwór niezłośliwy
b) zła, czyli rak jajnika.

Nie przyszło mi nawet do głowy, aby wziąć pod uwagę ścieżkę "c", czyli... przerzut.
Tak, patomorfologia wyciętego guza (swoją drogą - 7x5x4cm, bydle!) twierdzi, iż był to przerzut.
Czy to dobrze? Nie wiem.
Czy źle? Również nie wiem.
Czas pokaże ;P

Jako, że spotkanie z Okręgowym Szpitalem Kolejowym w Katowicach mam już za sobą, a wrócić tam nie zamierzam (chociaż by mnie tam wołami ciągnęli, nie wrócę!) to mogę napisać... recenzję.
Chociaż raczej można to nazwać "ostrzeżeniem".

Wygląd szpitala ominę. Jest w fazie remontów (słuchanie wiercenia całymi dniami było dość... ciekawym przeżyciem), dlatego daruję znęcanie się nad tym aspektem.

Lekarze? Poza anestezjolożką - polecam. Lekarze wręcz wybitni, bardzo opiekuńczy i uważni, ciekawi pacjenta. Nawet dwa regularne obchody dziennie były. Chociaż i oni robią rzeczy, które jeżą włosy na głowie.

Jedzenie rewelacyjne. Najlepsze, z jakim miałam do czynienia do tej pory na salach szpitalnych.

I z plusów... to by było na tyle.
Przyszłam tam w poniedziałek. Przy przyjęciu ostrzegłam, że okres był mi się nie dość, że pośpieszył to jeszcze rozciągnął w czasie. Do tego trwał nadal. Pewnie ze stresu.
Co zrobili?
Nie, nie odesłali mnie do domu. Od poniedziałku kiblowałam w szpitalu, bo miałam okres.
Podobno inne pacjentki odsyłają, mnie zostawili.
Wkurw okropny. Nie wiedziałam, że miesiączka to taka wielka choroba, że aż trzeba mnie w szpitalu zamknąć.
W środę dziadostwo przeszło. Zapisali mnie na piątek na operację.
Nie szło mnie po prostu oddelegować na kolejny poniedziałek?
Nie, nie mają tam tłoku. Przez cały pobyt większość sal była w połowie pusta.
Nie ogarniam, ale dobra.

Czwartek. Rozmowa z anestezjologiem.
Zastrzegam, że paracetamol nigdy na mnie nie działał, a pyralginę nieco nadużywam, więc też średnio z jej skutecznością. Lekarka niby przyjęła to do wiadomości.
Proponuje cewnik dooponowy, którym to będą mi dawać przeciwbólki,
Z radości zamerdałam ogonem, bo to jest chyba najlepszy środek przeciwbólowy, jaki do tej pory wymyślono.

Pielęgniarki informują, że lepiej, aby w piątek nikt mnie nie odwiedzał, bo i tak będę spać.
Mężny potwierdza, że po operacji przez dwa dni nie kontaktował, tak go faszerowali przeciwbólowymi. Dlatego odwołuję wizytę i Mężnego, i Rodziców.

Ach. W poniedziałek zgłosiłam, że mam popsute łóżko (niby elektrycznie podnoszone oparcie).
Pielęgniarka wsadziła wtyczkę do kontaktu. Gdy nie zadziałało, stwierdziła, że musi się naładować.
Jak się domyślacie - nie naładowało się. Spałam na zepsutym łóżku aż do soboty. Ale do łóżka jeszcze wrócimy ;)

Piątek. Zawieźli mnie na salę, znieczulili... film się urwał.

Budzi mnie "Proszę przejść na drugie łóżko!".
Rozumiem, że swoje ważę, ale ten szok...
Wiecie, kładziesz się w pełni sprawny, teraz próbujesz się ruszyć i podbrzusze rozrywa ból. Ból nie do opisania słowami. Przeszłam jakoś. Zasnęłam na czas drogi.
Budzi mnie kolejne "Proszę przejść na drugie łóżko!".
Było jeszcze gorzej.
Kładę się, czekam na sen. Nie przychodzi.
Tylko kolejne fale bólu. Mamie piszę pamiętnego smsa o treści "Napierdala.".
Oddzwania, język mi się plącze. Ale mają z Tatuśkiem przyjechać.
Płaczę z bólu. Nikt nie reaguje.
Pierwszymi moimi słowami na sali było:
"Kurwa, ja pierdole, dacie mi w końcu coś przeciwbólowego?!".
Pielęgniarka w szoku, bo przecież leci! Paracetamol leci!
Cewnika dooponowego mi nie założyli, nie wiem, czemu. Nikt mi nie powiedział. Były inne ustalenia.
Po godzinie wycia na cały oddział przyjeżdżają rodzice. Mama opierdala pielęgniarki.
Dostaję kolejną kroplówkę...
Pyralginę.
Nic nie dało tłumaczenie, że to na mnie nie działa. Około czternastej (po czterech godzinach) ktoś wpada na pomysł, aby po tych wszystkich eksperymentach dać mi po prostu morfinę. Zasypiam od razu.

Rodziców próbują wygonić z oddziału. Bo ja mam spać, a oni mi nie pozwalają, rzekomo.
Nie ma tak łatwo, nie dali się.
Około siedemnastej kolejny atak. Nic już nie chcą dać, bo niby dostałam tak duże dawki, że mi wątroba może wysiąść.
Rzeczywiście, jak później sprawdziłam w karcie to było tam niemal wszystko - od paracetamolu, ibuprofenu, przez tramal, ketonal i inne dziwne rzeczy, których nazw nawet nie kojarzę.
Niby się starali, co?
Nie do końca. Jestem dość poinformowana w sprawie przeciwbólków. Już dawno lekarz powiedział mi, że przy chorej wątrobie tylko morfina jest w pełni bezpieczna, bo nie wymaga od wątroby filtracji czy przyswajania. Jest w formie od razu do wsiąknięcia.
Zlitowali się, dali morfinę.
Pielęgniarki buntują się.
Rodziców zastępuje Mężny. Pielęgniarka i jego próbuje wywalić z sali. Nie da się, przykro mi ;)

Przychodzi zmiana pielęgniarek. Nagle Mężny nikomu nie przeszkadza, siedzi u mnie jeszcze ponad dwie godziny od próby usunięcia go z sali ("bo już późno").
Jedna z pielęgniarek się lituje, pomaga mi się przebrać (cała byłam zlana potem po batalii z bólem).
Zasypiam. Jestem przypilnowana.
Na noc dają mi jakiś zastrzyk przeciwbólowy. Wszystko śmiga.

Rano budzi mnie salowa.
"Proszę wstać i siedzieć", po czym wychodzi z sali. Na chwiejnych nogach człapam na krzesło koło umywalki. Zmieniła mi pościel.
Kazała się umyć CHUSTECZKAMI NAWILŻANYMI.
Nikt nie pomógł.
Siadam z powrotem na łóżko. Rozwaliło się do końca, ja wpadłam w dziurę. Aż zawyłam z bólu.
Przenieśli mnie na drugie łóżko na sali, które cały czas było puste.
Znowu dają mi zastrzyk.
Znowu zasypiam.

Fajnie było, dopóki nie przyszła nocna zmiana. O dziewiętnastej wołam o coś przeciwbólowego.
Już jestem w miarę ruchoma i trzeźwa. Z zegarkiem w ręce czekam na reakcję.
Czterdzieści minut. I to był rekord!
Współlokatorce też liczyłam czas reakcji personelu - bywało i dwie godziny.

W niedzielę już nawet nie prosiłam o nic "ichnego".
Rozpuszczałam kodeinkę i piłam. Już nic mnie nie bolało. Pomyśleć, że wystarczyły dwie tabletki na dzień i z głowy...

Po operacji nikt mnie nie umył, raz mnie tylko przebrano. Sama musiałam polegać na sobie i swojej rodzinie. Współlokatorka tak samo.
Nikt nie powiedział "teraz można już pić" czy "teraz już można jeść". Sama musiałam pilnować godzin, dób od operacji i się dopytywać, co już mogę, a czego nie. Nikt nie poradził, jak używać pasa pooperacyjnego. Co mogę robić, czego nie.

W poniedziałek wyszłam. Dosłownie wyfrunęłam.
W domu jakoś łatwiej...

Podsumowanie?
Chyba zbędne.
Lekarze fajni. Anestezjolożka do dupy. Pielęgniarki pół na pół.
Salowa świetna, chociaż sama nie była w stanie ogarnąć ośmiu osób.
Tak, na oddziale było między pięcioma a dwunastoma zajętymi łóżkami. Trzy-cztery pielęgniarki na zmianie.
A my nie mogłyśmy się doprosić o przeciwbólki...
Ze współlokatorką wyłyśmy na zmianę. Płakałyśmy po nocach.
Gryzłyśmy poduszki.
A oni mieli to w dupie.

Zatem ostrzeżenie - na operację poszukajcie lepszego szpitala.
Do dzisiaj boli mnie i wątroba i żołądek po ich mieszankach lekowych.
Trzy tygodnie od operacji, a one jeszcze nie doszły do siebie...

Kurtyna.

PS. Jeśli ktoś ma ochotę pozwać mnie o zniesławienie - polecam. Mam świadków, że wszystko, co tu napisałam to najprawdziwsza prawda. A jeszcze może odszkodowanie za straty moralne dostanę ;)

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

piątek, 19 grudnia 2014

Wspaniałe wieści, emisja Interwencji, pochemicznie i przedświątecznie :)

Wróciłam właśnie do domku po chemii. Po raz kolejny zostałam na noc. I tym razem już stres był mniejszy, ale wyspałam się gorzej, chociaż dłuuugo spałam. Do tego pielęgniarka dziwnie wbiła mi wentyla (robocza nazwa wenflonów ;P) i nawet ciężko mi się wyszywało, tak bolał skurczybyk :/ No ale już po. I tylko troszku mi się flaczki przewracają... I jestem baaaaaardzo śpiąca, mimo dwóch wypitych kaw :/



Po prawej na blogu znalazł się namiar na fundację "Gwiazda Nadziei". MOJĄ FUNDACJĘ! Przygarnęli mnie bez zbędnych formalności, super sprawa :) Wcześniej chciałam się zapisać do innej fundacji, ale przeraziła mnie lista koniecznych dokumentów... Nie mam siły na papierologię. A tu poszło bezboleśnie :) Będzie za co się leczyć! Hihihi! :D

Pewnie teraz część, na którą najbardziej czekacie ;P
Odebrałam wczoraj wyniki tomografii bebechów i... pierwszy raz popłakałam się ze szczęścia nad badaniami :D Tomografia mówi, iż:
alieny na wątróbce zmniejszyły się o 20-40% :)
zniknęły zwapnienia na płucach
węzły chłonne śródotrzewnowe zmniejszyły się o ponad połowę (!)
i, najważniejsze,
zniknął guz z trzustki! (był olbrzymi, prawie 3cm) pozostawił po sobie tylko zwapnienia :)))

I teraz zapytam orzecznika z ZUSu - chemia paliatywna, taaaak? :]

Z gorszych wieści - guzy w kręgosłupie dalej siedzą. Ni hu hu, aby chciały zmaleć. A bolą coraz bardziej, więc za tydzień zaczynam brać nową kroplówę, taką typową na kościozjadacze ;) Zostało mi jeszcze 5 chemii. Potem mam zapowiedzianą radioterapię na kręgosłup, a potem chemię albo na wątróbkę, albo na kości. Zależy, jak zareagują na przysmażanie radioterapią ;)

Teraz druga część, na którą pewnie czekacie ;P
"Interwencja" na Polsacie :)

Odczucia? Po pierwsze - super zmontowany :) Rozczuliłam się bardzo widząc płaczącego Tatuśkowatego. Mamuśkowata się trzyma twardooo.
Ale, o dziwo, najbardziej ruszyła mnie część z moją byłą pracodawczynią i kolegą z pracy komentującym w tle. Spędziłam na tej stacji trzy lata życia. Uwielbiałam tą robotę. Wszyscy mnie namawiali, aby zmieniła pracę, bo niebezpieczna, bo nocki, bo płaca nie najlepsza, bo stać mnie na więcej, ale... ale ja zwyczajnie kochałam tą stację. Nową szefową (ona jest na tej stacji krócej ode mnie, pracowałam jeszcze pod poprzednim prowadzącym stację i od sierpnia zeszłego roku byłam pracownikiem z najdłuższym stażem natej konkretnej stacji) bardzo polubiłam. Mamuśka nawet była troszkę zazdrosna, że widzę w szefowej autorytet, widzę w niej siebie - samozaparcie, zmotywowanie, nacisk na osiąganie zamierzonych celów. Na początku choroby bardzo mnie wspierała. A tu słyszę, że zwolniła mnie, bo... bo mogła. Bo jest przepis. A co ze mną? Jestem kolejnym przepisem? Kruczkiem prawnym? Aż kusi mnie, aby skoczyć do sądu pracy z ośmioma miesiącami przepracowanymi na zleceniu. Ale wtedy stałabym się taka jak ona. A chyba już tego nie chcę.

A teraz, dla rozluźnienia atmosfery.
Wpadł dzisiaj rano ksiądz na wizytację na salę. Ja nie biorę udziału w takich minimszach, bo jestem dość mocno antyklerykalna. Ale chciałam się do niego miło uśmiechnąć. Speszył się jakoś, dziwnie na mnie spojrzał i... uciekł. Aż poszłam do łazienki sprawdzić o co chodzi.
Dopiero tam zrozumiałam, że mój miły uśmiech wyglądał raczej jak "zjem cię, dziadu!" :D Po chemii straaaaasznie się puchnie, ledwo oczy można otworzyć. I to własnie tak wyglądało - gremlin skrzyżowany z Gollumem :D



 Może ksiądz uwierzy w elfy? ;)

wtorek, 2 grudnia 2014

Niedosyt.

Najpiękniej pisze mi się w głowie, gdy jadę gdzieś w dal, a obrazy przemykają za oknami. Już tak kombinuję, że może w celu pisania notek będę robić kursy po mieście naszą darmową komunikacją miejską? Bo tylko wysiadam z samochodu i... następuje pustka we łbie.

Tomograficznie rzecz biorąc odebrałam wyniki zeszłotygodniowych badań. No i... jest lepiej, a na pewno nie jest gorzej ;) Zaginął mi jeden przerzut z ramienia! Malutki był, ale upierdliwy. I dopiero jak przeczytałam (a dokładniej - jak nie przeczytałam o nim ani zdania) zdałam sobie sprawę z tego, że lewe ramie już dawno mnie nie bolało :) Poza tym węzły chłonne okołoprzeponowe dalej powiększone, oba urosły o 2mm. Dalej też posiadam dodatkową śledzionę. Potrzebuje jej ktoś? Oddam, tanio ;)

Dzisiaj ciąg dalszy badań, tym razem bebechy. Pojechaliśmy z Tatuśkowatym i robiliśmy dużo zamieszania. Bo my jesteśmy takie zamieszańce dwa, ciężko nas umiejscowić w jednym miejscu. Szczególnie, gdy w tym miejscu piździ niemiłosiernie! Były się popsuły odrzwia w szpitalu i mięliśmy lekką Syberię na korytarzu. Stópki dalej mi nie odtajały...

Dalej krew mi z nosa ciecze jak z naszego pękniętego węża prysznicowego. I nie wiem, o co mu chodzi. Jakiś okres ma czy co?

Czuję dziwny niedosyt świata. Mam ochotę coś porobić, coś zepsuć, coś... coś... COŚ!

A w ogóle to niedługo Święta. Ciekawe, czy do tego czasu dostanę rentę. Miło by było. Bardzo.
Mamuśkowata dzisiaj wylądowała w ZUSie w Rybniku i... zgadliście, znowu nic nie załatwiła. Ostatnio źle wypełniony był druk RP-7 z ostatniej pracy, teraz błędnie wypełniony jest druk RP-7 od poprzedniego pracodawcy.
Dalej jestem bezrobotna, bezrentowa, bezużyteczna.
I jak tu się cieszyć z nadchodzących Świąt?