piątek, 31 sierpnia 2018

Migawki - sierpień 2018

Obiecałam tajemniczą serię postów ;)
I oto, co wymyśliłam! Nie robię zbyt wielu zdjęć, ale jednak trochę ich robię, więc chciałabym je jakoś wykorzystać ;)

Lecimy z koksem? :)

Gacuś po stylizacji uszu na Curla. Chyba mu się nie spodobało ;p

Paczka z włóczki. Uwielbiam!

Czarek z ozorem na wierzchu ;) 

I "zachwycona" sesją Ciemka :D

 Robię syrop i dżemik z wiśni! 🍒 
Nie dotrwają do zimy, za dobre wyszły 😂 

Baza zaraz po zabazowaniu :) 

Peppa i George. Najtrudniejsze zamówienie ever. 
Nie dość, że nie lubię tej bajki, to jeszcze strasznie nie podobają mi się te świnki. 
Ale Mała zadowolona, więc chyba się udało :) 

A tu Czarek zepsuł mi bazę... 

...i za karę musiał pozować do zdjęcia ;p

Nowa profilówka ;) 

Szkodniczek aka Anabel, godzinkę po zakupie :)

Ciema padła na pysk. 

A Czarek zawładnął MOJĄ, kurna, bazą. 

Nowy termofor, bo stary pękł mi pod tyłkiem. 
I to jeszcze dzień po naświetlaniu, kiedy bardzo go potrzebowałam...

Nowe zioła posiane :) 

Wracamy z chemii naszą Anabelką :) 

Ostatnia maskotka - króliczynka. 
Wyszła nie dość, że urocza, to jeszcze ogromna :D

Nowy plecaczek. A co ja się będę bawić w "jestem dorosła"? ;) 
A do zestawu... 

...futerkowy notes z kucykami! 
Pielęgnuję dziecko w mojej duszy ;) 

Opisane przyprawy... 

...i nasiona na kiełki. 
Powód, dla którego aż tak długo zajęły mi porządki w szafce w kuchni ;) 



Co sądzicie o takim miesięcznym sprawozdaniu fotograficznym? :) 

Z aktualności:
We wtorek dostałam chemię. Noc po niej była straszna, bo żarcie z całego dnia nie chciało mi się utrzymać w żołądku. Na szczęście w środę już się unormowało. 
Od wczoraj za to prawie nic nie jem, bo mam jakąś dziwną gulę w gardle. Podejrzewam, że to na tle nerwowym, bo z Tatą dalej kiepsko. Nie widziałam się z nim od poniedziałku i strasznie tęsknię. Krzysiek w pracy po 16h dziennie, wraca o 22, a ja autobusem nie dojadę do Jastrzębia do szpitala. Ledwo umiem z psem wyjść. Nasze spacery z resztą wyglądają dość tragikomicznie - testujemy każdą ławkę po drodze ;) Ale jakoś dajemy radę. 
W ustach mam znowu Hiroszimę, nic mi nie smakuje. I od wtorku zjechałam 3kg. Trochę mnie to martwi. A trochę nie - mogę wcinać moje ukochane batoniki muesli ;p
Troszkę energii dają... A ile radości! 😂 


poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Powolutku, pomalutku...

Malutkim kroczkami sobie leci czas. A za nim ja, nawet w miarę nadążam. I umiem wydusić piękne momenty w bagnie codzienności...

Mamy poniedziałek, czas na podsumowanie Ambitnego Planu :)

1. Przeżyć.
Tadadadaaaa! Opakowanie Nimesilu zniknęło w moich trzewiach, ale jestem, działam, latam :)

2. Znaleźć jakiś samochód,
Ha! Znaleźliśmy. I to nie nawet nie "jakiś", ale dokładnie TEN, o którym marzylismy. Bardzo mało ich na rynku. Więc, gdy o 16:45 wystawiono ogłoszenie, o 17:30 je znalazłam, znalazłam ogłoszenie, to już o 19:30 podpisywalismy umowę ;)

Przedstawiam Wam naszego Szkodniczka, czyli Skodę Superb. Jejusiu, jaki on jest śliczny!


Ma klimatyzację! Kurcze, nie wiedziałam, że to taki cudowny wynalazek - wybierasz temperaturę i myk! masz dokładnie taką, jak chcesz :) Bajka. Czyli mamy czym jutro zajechać do Katowic ;) Szkodniczek zawładnął naszymi sercami i umysłami ;P

3. Pozbyć się prania - zrobione! Nawet firanki, które z pół roku czekały na myju-myju, zostały wyprane ;P

4. Porządek w rogowej szafce w kuchni - zaczęłam, ale tam jest cholernie dużo roboty. Jeszcze muszę pokatalogować nasionka na kiełki i dopiero mogę brać się za porządki właściwe.

5. Poukładać torby w szafie - zrobione. Poukładałam nie tylko torby, ale też ręczniki, chemię domową, akcesoria podróżne i gadżety zwierzaków. Szafa lśni ;)

Jak widać, tydzień dość owocny. Muszę przyznać, że rzeczywiście publiczna deklaracja zmienia nastawienie ;)

Na ten tydzień Ambitny Plan rysuje się tak:
1. Posadzić ziółka.
2. Post-niespodzianka na bloga ;)
3. Wypełnić papiery do fundacji.
4. Dokończyć porządki w kuchennej szafce rogowej.
5. Naprawić bazę.
6. Powiesić ziółka.
7. Skończyć szydełkować króliczynka.

W tym tygodniu dużo zadań, ale pierdółkowatych. Spokojnie mogłabym to ogarnąć w dwa dni, gdybym nie była taka połamana... A jutro niby zaczynam chemię. Kierwa.
Zaczynam się bać... ;)

Kto jeszcze deklaruje jakieś zadania na ten tydzień? ;>

Dziękuję Wam bardzo za ogrom wsparcia w ostatnich dniach. Ratujecie moją popękane duszyczkę i zdysharmonizowany światopogląd. Dziękuję :)))

Buziam Was ciepło :*

piątek, 24 sierpnia 2018

Peszek. Pech. Peszysko.

Czasami sama jestem w szoku, w jaki magiczny sposób jeszcze się jako tako trzymam. Jak ja to robię, że nie płaczę, nie panikuję, nie zalamuję się.

Odnoszę niekiedy wrażenie, że ostatnie 4-5 lat mojego życia to wielki test piekła na miarę XXI wieku  Kotły są przestarzałe.
Teraz mają tam bardziej wysublimowane metody tortur - bezsilność, wściekłość, ból i strach.
Rok 2018, podobnie jak 2014, okazuje się brutalną koniunkcją ciał złośliwych.
W tym roku miały miejsce tylko trzy jasne, piękne i warte zapamiętania wydarzenia. Cała reszta to błoto, szlam i trzy kilometry mułu.
Zwykle nie piszę o problemach, bo jestem zdania, że mogę pisać tylko o tym, co dotyczy wyłącznie mnie.
Nie wspominałam o chorobie Tatuśka, który od miesiąca jest w stanie bardzo ciężkim. Mama nie wytrzymuje psychicznie i fizycznie. Czabajek próbuje utrzymywać resztki optymizmu.
Każde ogniwko naszego małego kółeczka wzajemnej bezinteresowności zaczyna niebezpiecznie pękać.

Nie mam się komu wypłakać. Pewnie dlatego nie płaczę.
Tata w kolejnym szpitalu, przerzucają go z jednego do drugiego, pozbywając się problemu i odpowiedzialności. Mama zajechana do granic możliwości. Od kilku tygodni opiekuje się Tatuśkiem. Niby mają pomoc Hospicjum Domowego, ale oni nie siedzą w domu podopiecznych przez 24h na dobę. Krzysiek od pół roku boi się iść do lekarza, coby nie wyszło, że więcej elementów rodzinnych jest w stanie chorobowym. Czasami poważnie się o niego martwię, od dłuższego czasu chodzi ze stłuczoną nogą i wybitym barkiem. Maści przeciwbólowe idą u nas na kilogramy.
A ja?
Walić mnie. Nawet psa nam sparaliżowało od pasa w tył. I tak z tym moim rozwalonym kręgosłupem wnoszę i znoszę go po schodach raz lub dwa razy na dzień. Przecież nie uśpię Reksia tylko dlatego, że jest chory. Mnie też trzeba by uśpić z tego powodu. Najgorsze jest to, że on dalej ma mentalność szczeniaka. Pies jedenastoletni, a brykałby jak dzieciak. Gdyby mógł chodzić.

Zostały jeszcze cztery miesiące tego przeklętego roku. I normalnie się boję, jaki rodzaj rozrywek piekielnych będziemy jeszcze doświadczać.
A w 2019 może być jeszcze mniej wesoło - w grudniu mam komisję o przedłużenie renty, a do tego kończy mi się umowa w pracy. Od kilku tygodni zaciskamy pasa, coby spłacić jak najwięcej kredytów, zostać w miarę z czystym kontem i przywyc znowu do planu minimum - 200zł na tydzień i koniec kropka.
Krzysio zajeżdża się w pracy jak konie na krakowskim rynku, żeby ustukać jeszcze jakiś zapas, kupić co trzeba kupić, naprawić to, co jeszcze wymaga naprawy. Mam wrażenie, że mieszkam sama, bo Mężny codziennie wstaje o 4:15, żeby wrócić w okolicach 17-18 (o ile szczęście dopisze). To jest jakieś durne nieporozumienie.

Próbuję dojść w tej mojej pisaninie do jakichś wniosków, ale żadne mi się nie nasuwają.
Poza jednym:
Muszę być silna. Nikt inny za mnie nie będzie.
Tylko dlaczego nie mam już tego wewnętrznego uporu?
Dlaczego jestem tak cholernie wkurwiona, że pech rozpełz się na całą rodzinę?
Mam wrażenie, że ten cholerny rak serio jest zarażliwy.
Raz kąsa ciałko. Raz zeżre duszę.
A jeszcze innym razem wpierdoli całe szczęście.

I cały misterny plan poszedł w pizdu.