piątek, 15 lutego 2019

Nie po drodze mi z chemią...

Nienawidzę przeziębień. Nie zrozumcie mnie źle - raka też nienawidzę, ale rak ma jakiś patos w sobie, dozę romantyzmu, każdy też wie, że to przebiegły i chytry ooyek. Walka z nim ma w sobie coś związanego z Xeną, Wonder Woman, Kapitanem Ameryką... Ale, przede wszystkim, ma w sobie coś z bycia Deadpoolem (uwielbiam gościa! :D).
A walka z grypą? To taka walka z wiatrakami. Nawet żal i wstyd się na to żalić. No, kurde, nie. Zero polotu.


I tak na chemii miałam stawić się 5 lutego. Rozłożyła mnie grypa. I to taka z gorączką. Ooy, przełożyłam chemię na 13 lutego. Cały tydzień dodatkowej wolności, a ja sobie zdychałam pod kocykiem. Takie marnotrawstwo! 
Po intensywnej kuracji doszłam do siebie, przychodzi 13 lutego. Budzę się w środku nocy z mega migreną! Wstaję o 6, na dzień dobry padam na kolana przed Panem Klopem. W czaszce buzuje gorączka. Znowu telefon z przełożeniem chemii. Czwartek całkiem znośny, wstaję dzisiaj rano pełna determinacji, żeby do tych Katowic pojechać i wziąć te pół tablicy Mendelejewa. I co zastaję rano w lustrze? Mega spuchnięte oko. Ogromne! Myślałam, że zaraz wypłynie mi z oczodołu. Normalnie powtórka z rozrywki z zeszłego roku. Pamiętacie?
No ale pojechać musiałam. Z pomocą przyszła taksówka, bo ból łba i oka ograniczył mi widoczność do 5cm. Ale jakoś dojechałam, chemią dostałam.
Po tej imprezie pojechaliśmy z Tofikiem na pizzę. Bo wczoraj były niby Walentynki, 9 lutego mieliśmy piątą rocznicę  Randka nam się należała i tyle ;)
Pizza była cudownie pyszna! Wiem, bo przez moje usta przeszła, niestety, dwukrotnie.

Także ten. Jutro poprawka randki, wyciągam Mężnego do kina. Chyba, że pokona mnie chemia. Lub cholerne zapalenie spojówek.

Wiecie co..? Ja już chyba wolę tę nudną grypę ;)

Przed chwilą po raz drugi oddałam cześć Panu K.
I to w momencie, gdy zaczęłam snuć ambitne plany pod tytułem "codziennie odpisuj na wiadomości", "odpisz na maile" (Lenka, pamiętam o Tobie! Odpiszę!), czy też "odpowiedz na komentarze". Był nawet ambitny punkt o 12:00 - pół godziny jogi. Od początku chemii przytyłam 4kg. Nie mogę aż tyle leżeć.
No, jednak moje mdłości mają inne plany na najbliższe kilka dni.

A w ogóle to marzę o komputerku. Już z dwa lata notki piszę na telefonie.
Jak byłoby cudownie znów poczuć pod palcami klawiaturę. Peonowymiarową. Taki mały, lekki notebooczek, tylko do pisania. Na tyle słaby, żeby K. nie chciał mi go nawet dotykać... Chyba musiałby być różowy 😂

Lecę spać. Oczy mi już się same zamykają. No jedno oko. Drugie od rana jeszcze się nie otworzyło ;)
Pamiętam o Was!

3 komentarze:

  1. Tak jest . pamiętamy , czytamy , moce wysyłamy tylko malutko Cię tutaj ostatnio
    i smutno nam czytaczom i podziwiaczom , kiedy widzimy , że nie jesteś w formie (olimpijskiej ::pp)
    Dużo Ci jeszcze Lucy tego Mendelejewa będą sączyć czy widać już jakieś szczęśliwe zakończenie na horyzoncie ?
    A jak Twój zwierzyniec ? Wszystko gra ?
    Mocno i serdecznie pozdrawiam :*
    ajda (z zagubioną tożsamością czyli kontem google)

    OdpowiedzUsuń
  2. To co Ty przechodzisz za moim mężem już po.... Ty walcz , nie ważne co Cię rozłoży głowa , grypa czy inne paskudztwo !!!

    OdpowiedzUsuń

Wysoce prawdopodobne, że nie opublikuję komentarzy, które:
- obrażają autorkę bądź czytelników bloga,
- zawierają tylko link,
- mają charakter religijny i nawołują do "nawrócenia",
- nakłaniają do alternatywnych metod leczenia.

Oczywiście od powyższej reguły są wyjątki!
Akceptujmy i darzmy tolerancją siebie nawzajem :)