poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Muzyka - znajdziesz ją wszędzie!

Środek nocy.
Cały blok drzemie w ciszy, miasto uśpione dryfuje w snach.
I ja, w łazience. Oparta o umywalkę, patrzę w oczy swojego lustrzanego odbicia.
"Kim jesteś?" - pytam samą siebie. Odbicie nie odpowiada, tylko uśmiecha się do mnie - butnie, dziko, nieco arogancko, ale wciąż życzliwie.
I wtedy to dotarło do moich uszu...
 Zaciekawiona i zaskoczona rozglądam się dookoła, szukając źródła dźwięku.

Melodia. Urocza melodia, wygrywana zapewne na flecie. Niedoskonała, ale cudowna, jak potrafią być tylko melodie wygrywane przez dzieci uczące się muzykować, ale już umiejące komponować ze sobą dźwięki.
"Fis, D, C, Fis...?" - zastanawiam się gorączkowo, próbując zapamiętać układ dźwięków.
Dalej wędruję po malutkiej łazience, staję na palcach, próbując dosięgnąć uchem kratki wentylacyjnej.
Nie.
To nie to. To nie stąd. Melodia się urywa.
Rozglądam się, uśmiechnięta już od ucha do ucha.
I znowu!
Słyszę ją wyraźnie!
Mam ochotę zapląsać wesoło w takt tej lekkiej muzyczki, która musi być wygrywana przez jakiegoś małego elfika! Musi!
Jakie dziecko gra na flecie o drugiej w nocy?!
Zmęczona siadam na klapie muszli klozetowej.
Muzyczka jakby głośniejsza...

I zaśmiałam się, w środku nocy, siedząc na muszli. Trochę upiornie, bo to jednak środek nocy, no ale...
Nie codzień człowiek ma ochotę tańczyć do syczenia powietrza w rurach od spłuczki.

Melodię zapamiętałam. Będę próbować odtworzyć ją na skrzypcach. W środku nocy, w łazience.
Może ktoś jeszcze się dzięki niej uśmiechnie? :)



piątek, 25 sierpnia 2017

Żyć z wizją końca?

Od dłuższego czasu staram się rozwijać. Wiecie, stan rolki papieru toaletowego ;)
Czytuję sobie różne książki, słucham podcastów i audiobooków i jakoś to leci.

Ostatnio trafiłam na książkę Stephana Coveya "7 nawyków skutecznego działania".
Drugi nawyk zatrząsł posadami mojego świata...

Mówi się, że trzeba żyć, jakby jutra miało nie być.
Żyć, jakby to był ostatni dzień Twojego życia.

Rozumiałam to zawsze jako... no... "rzucić wszystko w pizdu i pojechać w Bieszczady... albo na Bora Bora".
Skakać ze spadochronem, latać helikopterem, jeździć szybko samochodem, sprzedać dom, rozpieprzyć całą kasę na przyjemności codzienne.
Nie chciałam tak żyć. Nie chciałabym zostać zapamiętana jako tchórz, który spieprzył, bo bał się śmierci.

Wracając do książki.
Druga zasada brzmi: "Zaczynaj z wizją końca".
Łzy stanęły mi w oczach, gdy to zobaczyłam. Bo... ja nie chcę pamiętać o tym, że mogę umrzeć. Chcę całą sobą zapomnieć o tym raz na zawsze, pożegnać owe widmo ciążące mi każdego dnia.
A jednak okazuje się, że te widmo może być pozytywne.

Co by było, gdyby "żyć, jakby jutro miało nie nadejść" oznaczało "żyć, aby zapamiętano cię tak, jak chcesz być zapamiętany"?
Klepki we łbie się przewracają, otwierają, zatrzaskują z głośnym hukiem, następuje zmiana priorytetów i... zdajesz sobie sprawę, że to ma sens.

Niczego mnie ta rada nie nauczyła. Bo już z niej korzystam.
Wybieranie priorytetów, skupianie się na rzeczach ważnych, wyrzucanie z życia tego, co zbędne.
Dowiedziałam się jednego:
warto żyć tak, jakby jutra miało nie być.

Co do książki - polecam! :)



czwartek, 24 sierpnia 2017

Każdy mądry, kto tego nie przeżyje.

Jakiś czas temu ściągnęłam sobie aplikację na telefon. Taka sobie, ot, zlicza kalorie zjedzone i spalone. Jednak dodatkowym jej atutem (tak myślałam!) była możliwość dzielenia się posiłkami, uzupełniania dziennika diety, dzielenia się przemyśleniami z całą społecznością korzystającą z tej aplikacji.

No to jazda, uwielbiam takie rzeczy! Napaliłam się jak kocur w marcu, grzecznie pisałam, co jem (chociaż nie zawsze jestem taka grzeczna), chwaliłam się zdjęciami z mojej metamorfozy, komentowałam i wspierałam innych.
Do czasu.
W końcu pochwaliłam się moją tabelką dietetyczną (z tej notki). Rozgorzała taka dyskusja, że aż sama nie dowierzałam!

Komentarze typu "no pewnie człowiek pierwotny latał po lesie z notesem i długopisem", albo "jesz, kiedy chcesz, po co to zapisywać" nieco mnie podburzyły, ale nie dawałam się.
Na swoje nieszczęście pochwaliłam się chorobą.
Oj, okazało się, że jest tam tyyyylu lekarzy!
Nagle znaleźli się mędrcy, którzy stwierdzili, że sama sobie tego raka karmię (tymi ogórkami, czy może pomidorami? albo może chlebem pełnoziarnistym?), że powinnam przejść na dietę ketogenną (czyli wchłaniać ogromne ilości tłuszczu i mięsa).
A gdy już napomknęłam, że najchętniej bym przeszła na pełny wegetarianizm, bo nie lubię mięsa to... no nie było już ciekawie.

I tak się zastanawiam, co ludzie mają w głowach.
Dlaczego próbują nakłonić innych do życia według obcych zasad.
Dlaczego są tak zamknięci?
Dlaczego traktują innych jak półmózgie yeti?
Dlaczego reagują agresją na odmienne poglądy?

I tak zrezygnowałam z tej aplikacji. Może głupio się przyznałam do choroby.
Zawsze pomstowałam na innych, czemu nie przyznają się do raka.
Już wiem.
Gdybym wiedziała, jakie reakcje wywoła ta informacja to... też bym się nie przyznawała.

Jestem chora, ale to nie znaczy, że każdy ma prawo dyktować mi drogi leczenia, zachowania, diety, ćwiczeń.
Jestem chora, ale nie jestem przez to gorsza czy słabsza.
Jestem chora, ale żyję, czuję i myślę.
Dalej jestem człowiekiem.

Nie chcę nikomu zawadzać, nie chcę się z nikim kłócić, ale...
Dajcie mi żyć po mojemu.
To moje życie, moje decyzje i nikomu nic do tego.
I tak zrobię, co będę chciała.

A właśnie chcę zjeść frytki. Dużo frytek. Na pocieszenie, o!