czwartek, 10 grudnia 2020

Chemia numer dos ;)

 W poniedziałek, po przywitaniu się na nowo z moim mózgiem i stosunkowo płaskim brzuchem, cieszyłam się, że we wtorek dostanę "krótką" chemię, czyli sam gemzar.

We wtorek, już na sali podań, okazało się, że platynka też jest w rozpisce i zamiast 30 minut, na fotelu spędzę z pięć godzin. Ale nie ma co narzekać - KCO się wyremontowało i oddział chemii jednodniowej wygląda lepiej, niż w jakimkolwiek filmie!

Na sali byłyśmy we dwie. Przynależała do nas prywatna łazienka. Tak, na dwie osoby osobna łazienka! A, w razie ogromnej potrzeby, na sali jeszcze umywalka! Tak dobrze to nawet na oddziale leżącym nie ma! (minimum 4 osoby na łazienkę, o ile ma się szczęście leżeć na małej sali) Oba fotele elektroniczne, z pełną regulacją (i tak niezbyt wygodne :x), na ścianie cudna fototapeta z wrzosami. Porównując do poprzednich warunków (pięć foteli, kilkanaście krzeseł na w sumie dwóch salach, chemia podawana nawet na korytarzu, do tego JEDNO WC na cały korytarz - dla pacjentów i osób towarzyszących) to istny raj. Normalnie nawet zasnęłam podczas spływania platyny :D

No i dzisiaj na nowo pożegnałam się z moim mózgiem. Dostałam w zamian wybrakowany egzemplarz, który myśli o: śledziach (w dużej ilości!), śmietanie (w ogromnej ilości!), bezach (chemiczny debiut, nie wiem, o co mi chodzi z tymi bezami, ale mogłabym żreć na okrągło 🤷🏻‍♀️), śledziach (powtarzam się?). I zjadłabym bakalii. Migdałów. Albo orzechów. Hm... (o białko mi chodzi?). 

Wyjątkowo nie dreptają za mną frytki. Śledzie już tak. I makrela. Wędzona. Wątrobo, szykuj się!


Czabajki na świątecznie :) Chwalę się istnieniem obojczyków, póki jeszcze je widać ;) Tak, schudłam sobie, a tu mnie znowu sterydami karmią..! Ale muszą, bo morfologia już po pierwszej chemii popikowała sobie na łeb i szyję. Pfr. Mój organizm zachowuje się jak nie mój. A myślałam, że się znamy. I lubimy. I szanujemy. Powiedzcie mu coś! 

wtorek, 1 grudnia 2020

Coraz bliżej Święta... 😈

Melduję grzecznie, iż siedzę w domku i mam się (już) całkiem znośnie :)

Na Faceboooku relacjonowałam Wam pobyt w szpitalu, poniedziałkowe spuszczanie wody z bebeszka (6l!). We wtorek dostałam chemię, moją cisplatynę z gemzarem. Po raz trzeci w życiu, a podobno można ją dostać tylko raz 😎
W środę mnie wypuścili. Zrobiłam Krzysiowi niespodziankę i, po prostu, czekałam na niego w domku, gdy wrócił z pracy. Troszkę się zdziwił, bo miałam wyjść dopiero w piątek :D

Od środy odcięłam się od internetów, zgłębiając i przypominając sobie poszczególne stadia syndromu chemiożercy.

Po pierwsze - wysiadł mi mózg. Nie to, że nie myślę. Wręcz przeciwnie! Potrzebowałam mnóstwa zagadek, problemów do rozwikłania, zaangażowania wszystkich komórek mózgowych. Sudoku już przestało wystarczać - ściągnęłam na telefon wszystkie możliwe gry taktyczno-logiczne i zatonęłam w nich na kilka dni. Swoją drogą - polecam Gemstone Legends! Wsiąknęłam w niego na dobry tydzień. Świetnie rozgrzewał moje neurony i pobudzał tworzenie nowych połączeń między nimi ;) 

Drugim stadium okazało się, standardowo, adhd. W jednym momencie słuchałam audiobooka ("Sapiens - od zwierząt do bogów" - polecam!), grałam w Gemstones, oglądałam program o sprzątaniu (uwielbiam Marie Kondo!), a do tego wodziłam oczętami po Czabanorce planując, co by tu zmienić, zepsuć, naprawić. Doszłam do wniosku, że pilnie potrzebuję biurka. Czyli standard ;) Niestandardowo pomyślałam jeszcze o dodatkowej komodzie i witrynie. Na szczęście z serii mebli, która często pojawia się na Olx ;) Tylko polować!
Niestety adhd obeszło się (prawie) bez działania, bo zwyczajnie nie miałam siły nic robić :(

Trzeci etap to wyczerpanie. Trafiło na weekend. W sobotę tylko grałam. W Gemstones. A raczej patrzyłam się na ekran, gdy telefon sam, na automacie, prowadził kolejne bitwy. Wieczorem posłuchaliśmy trochę muzyki, pośpiewaliśmy na całe mordki (uwielbiam! :D), a w niedzielę wstałam o 13 (!!!). Tak, dużo, dużo snu. 

Czwarty etap przyszedł nieśmiało. Wczoraj. Włączyłam program o organizacji przestrzeni w domu (The Home Edit) i... Zaczęłam, powoli, odmrażać mózg. Pierwszym syndromem myślenia okazało się... Wyłączenie gry 🤷🏻‍♀️ Drugim - umycie kocich misek. Dzisiaj od rana coś układam, przekładam, poprawiam, myślę, kombinuję. Jeszcze troszkę i wrócę do pracy. Bo, zdradzę Wam tajemnicę, od czwartku nie trzymałam szydełka w ręce. Zwyczajnie nie umiałam skoordynować rąk i palców 🤷🏻‍♀️

Samopoczucie troszkę się przez ten czas wichrowało. Spuszczenie z brzucha sześciu litrów wody objawiło się dziwnym wrażeniem trzęsienia flaków przy każdym ruchu. No i bólem. Zabawne, że od kilku miesięcy nic mnie nie bolało jakoś wybitnie, a po chemii aż do wczoraj czułam ogromne napuchnięcie wątroby, a co za tym idzie kłucie w żebrach, łopatce, kręgosłupie i ramieniu. Byłam zdrowa, dopóki nie poszłam do szpitala 😉 Przez weekend na nowo urósł mi bebech, ale jest jakoś mało wodobrzuszny. Znaczy się miękki, chociaż spuchnięty. Pewnie flaki dostały w kość. W szpitalu niby zlali ze mnie te 6l, ale do żył wlali z dwa razy więcej. Dopiero wczoraj zaczęło to ze mnie powolutku schodzić...

A tak w ogóle... Zaczęliśmy już Święta! :D W weekend ubraliśmy choineczkę. Koty są zachwycone. A my jeszcze bardziej ;) Jakoś tak w tym roku wyjątkowo cieszę się na Boże Narodzenie. Chcę, aby to były najpiękniejsze Święta w naszym życiu! Zamierzam rozdać dużo, dużo, DUŻO prezentów. I cieszyć się atmosferą :) 

Tak. W sobotę śpiewaliśmy już i kolędy :D I to tamtej nocy spadł pierwszy śnieg :) 

Udanego grudnia Wam życzę! Pięknego i klimatycznego ❤️❤️❤️

piątek, 20 listopada 2020

Koronkowe przygody, covidowe dyrdymały i pandemiczne leczenie ;)

Kurde, to moje życie jest dziwne ;)

Byłam sobie 26. października u onkologa. Pisałam o tym ostatnio ;) 28. października miałam tomografię.

I tu pierwsza niezgodność z tym, co znam z onkologii: tomografię zrobili mi za jednym podejściem! Zwykle to wyglądało tak, że pierwszego dnia miałam bebechy (i musiałam wypić półtora litra wody z kontrastem, co zajmowało jakieś 3h), a za tydzień dopiero badanie klatki piersiowej. 
A tu w środę trzasnęli mi całość, bez picia wody (!!!), praktycznie od strzału. Mieli lekkie opóźnienie, ale i tak byłam szybciutko w domu.

3 listopada miałam się zgłosić na pierwszą chemię. Tia, tylko mnie tu coś łamie w kościach, cherlam jak gruźlik, podwyższona temperatura. Krótka kalkulacja - od wizyty w Katowicach do 3 listopada wychodzi dwa tygodnie. Nosz, szlag, musiałam koronkę złapać!

Najpierw próba dodzwonienia się do rodzinnego. Dodzwoniłam się za 52. (!) razem. Teleporada, skierowanie na wymaz. Po różnych przejściach udało się zapisać na 8. listopada. Zrobili. Trzy dni czekania i... Negatywny, ihaaa!
No to dzwonię do onkologa, że jestem zdrowa, w sensie negatywna, tylko trochę zagrypiona. A tu słyszę, że w systemie jestem na kwarantannie do poniedziałku 16. listopada. Zapisali mnie na piątek, czyli dzisiaj. Zadzwoniłam do Sanepidu (około trzydziestu prób, zanim się udało - już nawet nie chciało mi się liczyć), coby ze mnie zdjęli tą kwarantannę, bo ja z nikim chorym kontaktu nie miałam. Mieli niby zdjąć. Yhym, podobno mieli ;)
W poniedziałek rano budzi mnie jakiś dziwny numer telefonu. Policja. Sprawdza, czy jestem w domu. Pomachałam panom z okna, bo ja praktycznie od marca jestem na kwarantannie i, gdy nie muszę, to nie wychodzę. Nawet do paczkomatu Krzysia wysyłam (10m od domku ;)).
Już myślałam, że to koniec moich zabaw z wymazami... 

Dzisiaj onkolog, niby pierwsza chemia. Dotarłam na miejsce około dziewiątej. Okazało się, że za późno i wszystkie labolatoria i inne EKG już pozamykane 🤷🏻‍♀️ Wszędzie prowadzała mnie asystentka Doktorki, żeby mogli mi badania porobić. Nosz, w ciągu tego roku dużo się pozmieniało. Nie ogarniam zwyczajnie. Krew na pierwszym piętrze, zamiast na drugim. EKG na drugim, zamiast na parterze. Pogubiłam się w cholerę! Po drodze dorwała mnie Ania z sekretariatu oddziałowego i taaaak mnie wyściskała! Stwierdziła, że nasza wzajemna miłość to jest taka trochę chora, bo widujemy się tylko wtedy, gdy ze mną jest coś nie tak ;)

W końcu, po wielu przygodach, dziesiątkach przeprosin i totalnym wykończeniu moich nóg bieganiem po schodach (windy są złe i są źródłem zakażeń, szczególnie w szpitalach), udało mi się usiąść w gabinecie Doktorki. I tu przychodzi psikus roku - na tomografii jak byk stoi, że jest stabilizacja! Przerzuty na wątrobie, mimo braku leczenia, sobie pomalaly, kilka węzłów chłonnych sobie uroslo o parę milimetrów, przerzut przy jajniku urósł o 5mm, ale w skali osiemnastu miesięcy to jest kpina i żart, a nie przyrost. 
I co teraz robić? Wodobrzusze sobie szaleje, bebzol rośnie mi dosłownie w oczach (przy wątrobie warstwa płynu ma aż 7,5cm!), a tu przerzuty sobie milczą i, ignorując zasady działania raka, śpią. 

Dostałam wybór. Albo tradycyjna chemia przez jakieś osiem miesięcy, albo chemia dootrzewnowa. W sensie - zakładają cewnik do brzucha, spuszczają wodę, wlewają chemię, spuszczają pozostałą chemię i wio do domku. Powtórka dopiero, gdy płynu się znowu nazbiera więcej, niż powinno być. A może pomóc i już w ogóle woda nie będzie się zbierać. Ale może też zaszkodzić i dostanę zapalenia otrzewnej. A to już chujstwo jest groźne dla życia. 
I wybierz teraz, człowieku, czy wolisz ponad pół roku srać i rzygać co pół godziny, przytyć 30kg, przeżywać ból kości, nie umieć ustać na nogach, po czym dwa lata dochodzić do siebie (po platynie aktywuje mi się zapalenie stawów i daje mi popalić po roku od końca chemii...).
Czy wolisz jednorazową akcję o podwyższonym ryzyku, bez ciągłego jeżdżenia do lekarza, bez tomografii co miesiąc, bez łysienia, bólu kości, zapalenia żył, niemocy i bez utraty kolejnego roku z życiorysu. 

Jestem w kropce. Mam czas na decyzję do poniedziałku. W poniedziałek albo dostaję chemię tradycyjną, albo kładę się do szpitala i mi ogarniają bebech. 

A że jest szansa, iż w poniedziałek położę się do szpitala to... Dzisiaj znowu miałam wymaz na koronkę ;)
Miejmy nadzieję, że nie włączą mi znowu kwarantanny, bo chyba zwariuję od tej papierologii!

I tyle. Muszę pomyśleć. I się zresetować. Już nawet szydełkować mi się nie chce... 

Ciemka nie lubi pozować do zdjęć ;)