poniedziałek, 11 listopada 2019

Dużo zabawy, żeby móc pisać


No. Wygląda na to, że udało mi się ogarnąć szablon. W końcu!
Ogarnęłam też laptopa.
I biurko.
I bazę do pracy.

W tym momencie do pełni szczęścia brakuje mi już tylko wygodnego fotela, żeby w swojej bazie móc się rozgościć na całego. Pewnie na dniach pochwalę się na Facebooku moją przeróbką biurka.
Wiecie przeca, że ja raczej nie z tych, co lubią chodzić na łatwiznę ;)
Oczywiście kupiłam sobie starocia na Olx (całe 35zł!) i przerobiłam po swojemu :D
Jakby nie było - jest blat, kilka półek, składane krzesełko z Ikei i dużo pierdółek, które poznosiłam z każdego pomieszczenia w mieszkaniu. Jeszcze muszę znaleźć coś różowego i brokatowego, bo stanowczo zbyt mało kobieco tu mam ;)))

Czas na zapowiedź.
Żaliłam się Wam kilka postów temu, że czuję, iż moja pisanina jest zbyt próżna i do niczego nie prowadzi. Może kilka razy się uśmiechniecie pod nosem, może czasem nawet brechacie bez żenady z moich przemyśleń, ale... to nie do końca to, o czym marzę.
Postanowiłam napisać serię postów (kilka już czeka na publikację, ha!) o wiele mówiącym tytule "Rak bez cenzury". Czyli wszystko to, co o chorowaniu chcielibyście wiedzieć, a nigdzie się o tym nie mówi. Bo nie wypada. Bo boicie się zapytać.
Mam już kilkanaście pomysłów na tematy do poruszenia, ale miło by było, gdybyście podsunęli mi kilka pytań, które Was dręczą.
Mam dojścia do kilku(set) osób z rakiem, wraz z którymi mogę zebrać dla Was subiektywne wypowiedzi dotykające sfery tabu.
Czas najwyższy zrobić coś, żeby rakowcy nie czuli się jak zwierzęta w ZOO, a rodziny i znajomi osób chorych wiedziały mniej więcej, z czym się na co dzień borykamy.
Czekajcie na pierwszy wpis! :)

Tulam Was cieplutko!
Pamiętajcie, że codziennie siedzę sobie na Facebooku i publikuję tam różne, czasem kompromitujące, zdjęcia ;)

sobota, 26 października 2019

Malutkie rewolucje.


No. W końcu się wzięłam.
Za co?
Za porządek z szablonem.

Pisaliście mi, że lubicie na prosto i przejrzyście.
Ja odkryłam, że w sumie to nie lubię się babrać w kodzie html.

Zatem z pomocą przyszedł... Szablon systemowy!
Troszkę zabawy z kolorami i czcionkami i, tadadaaa!, jest prosto i elegancko ;)

W najbliższych dniach może Was czasem coś na blogu zaskoczyć, jakieś drobne zmiany czy cuś. Spokojnie, to tylko ja ;) Codziennie po pół godzinki grzebię sobie w silniku szablonu i wydobywam z niego to, co najlepciejsze.

Nic, na dzisiaj koniec zabawy - idę spać. Jutro tomografia. Trzymajcie kciuki! :)

wtorek, 22 października 2019

Marketingowa noga. Lewa do tego.


Dostaję dużo dziwnych wiadomości.
Takie typu "Dzięki ziołom wyleczysz się z raka! Tylko 50zł za 3 dni kuracji!". 
Albo "Dermokosmetyki XYZ odżywią najbardziej suchą skórę!".

I w takich momentach czuję się jak marketingowe dno.
Ja Wam tu sprzedaję maskotki w imię "slow life" i "doceń chwilę", a mogłabym trzepać miliony. 
W ciągu trzech minut wymyśliłam całe stado produktów, które mogłabym sprzedawać. 
No posłuchajcie tylko:
- Dzięki herbatce Lucynatce dziesięciokrotnie przedłużysz swoje życie z rakiem! Sama jestem dowodem, już ponad pięć lat żyję i mam się dobrze, a miałam nie dożyć 27. urodzin. A mam już 31 lat!
- Czabajkowy szampon działa cuda! Włosy nie wypadają, nawet po chemioterapii! 
- Witaminki od Lucynki sprawią że Twoja morfologia będzie perfekcyjna! Nawet z rakiem w stadium VIb! Popatrzcie tylko na moje wyniki! 
- Piguły Czabajówny zatrzymają przerzuty! Nie urosną już nawet o milimetr!
- Dieta od Sloninki Lucynki pomoże Ci zrzucić zbędne kilogramy. Nawet po sterydach! 

Mogę mnożyć przykłady na setki. 
Mogłabym. Gdybym była zachłanną suką bez sumienia. Gdyby pieniądze miały dla mnie wartość większą, niż koszt przeżycia. 
Ale bardziej sobie cenię prawdę i szczerość. 
A może, po prostu, naiwna jestem?

czwartek, 10 października 2019

Własność publiczna


Druga wersja tego samego wpisu. Dostałam kilka wiadomości, że to, co napisałam, jest "nie na miejscu".

A ja właśnie o tym pisałam. Wraz z każdym słowem napisanym na blogu, każdą maskotką wystawioną na sprzedaż, każdą złotówką zebraną na koncie fundacji czuję, że coraz mniej należę do siebie.

Odnoszę wrażenie, że stałam się własnością publiczną.
Taka marionetka na usługach społeczeństwa.

Muszę znowu złapać dystans.
Coś chorobliwe ciasno robi mi się w głowie, a to nie jest dobry objaw.
Do tego dupa mi mięknie.
Pamiętać - miękkie serce wymaga twardej dupy. Na odwrót to nie chce działać.
Sprawdzałam.

I nie, nie ocenzoruję "dupy".
Dupki są ladne.

niedziela, 29 września 2019

Wrzesień nie będzie stracony!


Od dwudziestu lat nie zdarzył się wrzesień (ani marzec), który obyłby się bez grypy.
Mam wrażenie, że robię wirusom za przetrwalnik. 
Takie "Hej, wiruski, chodźta do Lucynki! Schowamy się na jesień, ona gorąca dziewczyna, nigdy nie marznie! Będzie nam tu milusio i cieplusio!". 
Zabawne (albo i nie...) jest to, że już w te dwa miesiące w roku ograniczam wyjścia z domu do minimum, nie przesiaduję na balkonie zawinięta w kocyk z kawą w łapce (kochałam takie wschody słońca na naszym pierwszym mieszkaniu! za balkonem mieliśmy łąkę, po której każdego ranka malowniczo spacerowała sobie mgła), ani nawet nie otwieram okien (chociaż uwielbiam świeże powietrze w mieszkaniu, nawet zimą ;)). Dbam o siebie jak mogę, nawet owoce i warzywa wcinam jak szalona. A i tak grypa mnie łapie.
Coś czuję w oskrzelach, że może się nie skończyć na samej grypce, ale miejmy nadzieję, że wywinę się zapaleniom tego i owego w drogach oddechowych. Uch. Zapalenie płuc miałam w życiu już kilka(naście...) razy, nie lubię.

W sumie ta grypa by mnie nawet nie denerwowała, gdyby nie jeden drobny szczegół. 
Mam paskudną wątrobę (chociaż rak twierdzi, że jest całkiem apetyczna ;)). Najlepiej czuję się, gdy nie biorę żadnych leków, poza Nospą, magnezem i witaminą D. Każde inne lekarstwo, nawet przeciwbólowe, powoduje pewne, hmmm, "niedogodności".
Dla przykładu - Gripexy, Fervexy i wszelkie inne exy wkurwiają moją fabrykę żółci. Polopiryna, syropy na kaszel, nawet głupia witamina C - również. Ba! 
Nawet Nimesil, Pyralgina czy Dexak, które biorę na ból chociażby wątroby (!), sprawiają, że robi się ona twarda, napuchnięta i nieco ckliwa. Po tygodniu na przeciwbólkach mogę na kilka dni zapomnieć o jakimkolwiek jedzeniu, które nie jest gotowane i nie jest serkiem lub bułką. A bułki, jak każdy gluten, wywołuje u mnie biegunki. 
Kombo, nie? Jak zatem wygląda grypa?

Godzinę zastanawiam się, czy wolę bolacą wątrobę, czy bolące wszystko. Gdy zaczynam marzyć o wyciu z bólu lub zwyczajnie łapię mnie gorączka, w końcu coś biorę. Już po pierwszym dniu zaczyna nakurwiać wątroba. Boli kolejne trzy dni od ostatniej dawki syropu/napoju/tego czegoś przeciwwirusowego. A następnie, przez dietę "lekkostrawną", dostaję sraczki. Brzuch boli jeszcze bardziej, bo całe podbrzusze chce mi eksplodować.
Nocami tulę się do termoforka i marzę o śmierci. Serio.

A teraz zastrzelę tych, co chcieli napisać "czosnek i cebula" - od jednego i drugiego też boli wątroba. Podobnie jak od fasoli, papryki, pieprzu i czterdziestu innych rzeczy. Z czekoladą na czele.

Ogólnie jestem teraz na etapie "chcę być bogata i mieć jacuzzi z podgrzewaną wodą". W sumie spędziłam dzisiaj już trzy godziny w wannie. I zaraz znowu tam idę. 
Jak tak dalej pójdzie to do wtorku wyhoduję sobie płetwy i łuski ;) 

Za tydzień będzie już lepiej. Mam nadzieję. 

piątek, 20 września 2019

Święta, święta i po wakacjach


No. Tyle by było z latania w samych majtach po domu. Pizga już strasznie. Nawet kaloryfery napełnili wodą, czym też spowodowali lekkie zamieszanie w naszej chałupie, bo... Jeszcze nie mieliśmy kaloryfera w łazience ;p Ale już jest ;))) 

Ja tymczasem uczę się regularności. 
Tak.
Znowu ;) 

Nie wiem, czy jestem aż tak leniwa, czy aż tak zbuntowana, że nie potrafię się utrzymać w ryzach i grzecznie trzymać planu dnia. Trzeci dzień z rzędu jem grzecznie pięć posiłków i, dla mnie, to już ogromny sukces. 
A jak napiszę już tę notkę to będę miała odhaczone wszystkie "to do" z dzisiejszej listy. 
No, poza malowaniem pazurów. To jest jako relaks po ciężkim dniu ;) 

Próbuję ogarnąć dom po remoncie, ale znowu okazuje się, że jestem bardzo ujową panią na włościach. Mycie okien czwarty raz przerzuciłam o trzy dni do przodu ;)
Nic się nie stanie, jak kurz jeszcze poleży, ale chciałabym zdążyć z tymi porządkami na Boże Narodzenie. Albo chociaż na Wielkanoc ;) 
Znowu w kuchni zalęgły się mole spożywcze, mając kompletnie w czułkach pułapki, ocet i suszone goździki. Ktoś w naszym pionie musi mieć niezły Sajgon w domu i nam przypełzają te stwory do chałupy. 

Nie to, żebym miała coś przeciwko nowym zwierzaczkom. Ale, no, ten teges, no mam.
Po pierwsze:
Coś latającego pod sufitem plus pięć kotów próbujących to złapać równa się Czabajska Masakra Kotem Demonicznym. Już dwa razy zrzuciły mi szczepki roślinek z naszego "kredensu"*. O dziwo, żadna szklanka nie ucierpiała - niespotykanym trafem za pierwszym razem po prostu się przewróciła, za drugim spadła na... Muszlę klozetową.
Tak. Mamy w dużym pokoju, zaraz koło kuchni, muszlę. Na szczęście w kartonie ;p
Czeka cierpliwie na lepsze czasy, czyli moment w którym Tofik przestanie umierać** i, w końcu, zafuguje mi tę cholerną podłogę w łazience.
Po drugie (tak, wracamy do moli ;)):
Mole robią pajęczyny. A pajęczyny to samice pająków (przecież to takie oczywiste, nie sądzicie? ;)). A ja się, przypominam, panicznie boję pająków. Może umiałam ten fakt przez trzy lata ukrywać przed Mężnym, ale sama przed sobą nie sam rady tego ukryć. Chociaż próbuję.

* Nasz "kredens" to ikeowski Kallax. Jaka gospodyni, taki, kwa, kredens. 

** Krzysiek umiera. Aktualnie na grypę. Tydzień temu umierał na zakwasy. Dwa tygodnie temu na lenia. Pasujemy do siebie ;D

No i tak się kręci ta dziwna karuzela. Z żalem patrzę na żółknące liście. I to, tym razem, nie u mnie w mieszkaniu. Tym razem na dworze. 
Drzewa przebierają się na jesień.
Ja jeszcze popierniczam w balerinach. I to tanecznym krokiem. 
Ot, słonik w składzie porcelany. Czyli w kredensie? Hm. 
Ciekawe, czy się tam zmieszczę... ;) 

Ach! Zapomniałam, że w naszym kredensie nie ma porcelany! :D

poniedziałek, 2 września 2019

Upadek cywilizacji


Jestem przerażona. Okrutnie i boleśnie przerażona poziomem wiedzy, kultury i empatii naszego społeczeństwa.

Brykam sobie po internetach jak łania po łąkach i lasach. Tu zajrzę, tam pochwalę, tu skoryguję błąd ortograficzny...

...i w tym momencie zwykle rozpętuje się piekło.
Nie wpadłabym na to, że w większości grup na FB w regulaminie stoi, że zakazuje się zwracania uwagi na błędy językowe. 
SERIO! 

Nie jestem istotą z natury złośliwą, czy też bezinteresownie wredną (inna sprawa, gdy się mi na odcisk nadepnie, ale ten temat zostawmy ;)). Nie uważam, aby zwrócenie komuś uwagi było urąganiem czci bogów, czy czymś w ten deseń.
Sama mam problemy ze składnią, interpunkcją i związkami frazeologicznymi, a nie obrażam się na śmierć za zwrócenie mi uwagi. Mowa ojczysta jest czymś pięknym i wartym zadbania, jest dziedzictwem kulturowym. Może i trafiliśmy dość paskudnie, bo trafił nam się niezbyt prosty język o dość pokręconej genezie (dlaczego on szedł, a ona szła? nie tak łatwo to ogarnąć ;)). Ale jednak fajnie jest dbać o to, aby nasi rodacy nas, uwaga uwaga, ROZUMIELI.

Za każdym razem, gdy trafiam na jakieś "internetowe guru" (czyli współczesny odpowiednik "ciotki dobrej rady"), które pisze komentarze ciągiem, bez znaków interpunkcyjnych i z masą błędów ortograficznych, wpadam w niemal katatoniczne osłupienie.
Jak ktoś, kto nie potrafi porządnie sklecić kilku zdań, jak ktoś bez grama samokrytyki, może doradzać innym? 
Ba! Jak może doradzać, gdy nie jest proszony o radę? 
Jak mam szanować czyjeś poglądy i zdanie, gdy ten ktoś nie szanuje mojej potrzeby zrozumienia rozmówcy? 
A jeszcze na koniec, po próbie dogadania się, obrywam czymś w stylu "nie pżypominam sobie rzebysmy pszeszły na ty guwniaro". Que?! 

Zastanawiam się też, czy komukolwiek sprawia przyjemność klecenie wypowiedzi, które są kompletnie niezrozumiałe.
Zdania typu "Potrzebuję waszej rady?", "schematy na serwetkę?", "jaka wluczka" (zachowana pisownia oryginalna) to już codzienność. 
Bolesna.
No ja nie wiem, czy potrzebujesz mojej rady. Ja powinnam to wiedzieć? 

Dopiero od kilkunastu lat możemy szczycić się pokonaniem powszechnego analfabetyzmu. Jeszcze mój dziadek nie potrafił się nawet podpisać. 
Doszło do tego, że, w końcu!, każdy może poczytać książkę, napisać list, czy porozmawiać na czacie. 
Tylko, że to się zaczyna psuć. Zamiast słów pojawiają się gify. Zamiast artykułów oglądamy filmiki. Instrukcje do gier planszowych są dostępne w wersji filmowej. Już nawet czaty zostały wyparte przez wideokonferencje. 
Czy za dziesięć lat jeszcze będziemy potrzebowali pisma?
Może to ja jestem jakimś dziwnym zabytkiem, który zanadto przywiązuje uwagę do słów?

Kiedyś słowo pisane było dostępne tylko wyższym warstwom społecznym.
Zamiast szanować ten dostęp do wiedzy niemal tajemnej, do ogromu informacji, które są na wyciągnięcie ręki, 90% społeczeństwa woli udowadniać, że są idiotami. 
Bo wiecie, całe życie holduję zasadzie, że lepiej być postrzeganym jako głupiec i milczeć, niż otworzyć usta i rozwiać wszelkie wątpliwości. 

W internecie jestem taka sama, jak na żywo.
Nie udzielam rad, gdy nie jestem o nie proszona. 
Nie komentuję, gdy nie mam nic do przekazania. 
Dodatkowo w sieci swój język traktuję, jak ubiór w życiu codziennym. 
Nie pójdę w dziurawym dresie do urzędu, więc nie napiszę zwrotów grzecznościowych z małej litery. 
Na powiem, że jakaś kobieta na ulicy wygląda jak dziwka, więc i żadnego zdjęcia w internecie tak nie skomentuję. 
Nie wejdę komuś do domu i nie zacznę się w nim rządzić, więc i na niczym blogu czy profilu tego nie zrobię. 
Nie zwierzam się obcej osobie w autobusie, że mój mąż strasznie chrapie, a w ogóle to nie lubię żółtego koloru, awokado jest obrzydliwe, a od zeszłego tygodnia schudłam dwa kilogramy, więc nie będę takich bzdur wypisywać pod losowym postem, który pojawi się na mojej tablicy. 
Nie powiem koleżance, że jest gruba, tylko, że ta nowa sukienka nie podkreśla odpowiednio jej figury.
Nie chodzę po ulicy, krzycząc "śmierć homofobom", więc... 
I tym podobne. 

Przestańmy w końcu udawać, że internet jest jakimś rodzajem alternatywnej rzeczywistości. 
Jeśli jesteś chamem w sieci to, przykro mi, jesteś nim też w rzeczywistości. 

Pamiętajmy, że po drugiej stronie ekranu siedzi prawdziwy człowiek.

Ale wracając do tytułu notki. 
Powoli uświadamiam sobie, że internet może i jest świetnym narzędziem, ale to właśnie on przyczyni się do upadku cywilizacji. 
Piszcie o tym okresie,o współczesności, ale piszcie na papierze. Papier wiele przetrwa. Serwery i nośniki cyfrowe niekoniecznie. 
Piszcie na potęgę o świecie, o tym, co się dzieje, jak zachowują się ludzie. 
Mieliśmy epokę wiedzy i rozumu, drugie oświecenie, powoli zbliża się ciemnowiecze - ludzkość zginie bez kalkulatorów, komputerów, gotowych dań na wynos, sklepów online i sieci komórkowej.
Być może za kilka dekad zostanie nam tylko czysta kartka i ołówek. 
Będziesz w stanie zbudować sobie dom? Wiesz, jak znaleźć wodę? 
A, przede wszystkim, rozpoznasz żmiję, gdy na nią już nadepniesz?

Powiedzcie, że ludzkość przetrwa, proszę! 
Zaczynam w to wątpić.
Ale co ja, "guwniara", mogę wiedzieć o życiu, świecie i przyszłości? 

Boję się. 
Historia lubi zataczać kręgi.
Pierwszy września 1939.
Pierwszy września 2019.
Czy cokolwiek różni jeszcze te dwie daty? 
Przecież dalej cZŁOwiek cZŁOwiekowi cZŁOwiekiem.
A tak mało w nas człowieczeństwa. 

środa, 7 sierpnia 2019

I po co to wszystko?


Niepełnosprawność odziera ze złudzeń. Jednym z tych złudzeń, które w sobie karmiłam dosyć długo, jest przeświadczenie, że zawsze wszystko się na koniec ułoży. Że jeżeli się nie układa to jeszcze nie jest koniec. 

Nie lubię pisać o kłopotach finansowych. Brak pieniędzy przy chorobie wydaje mi się już tak oczywisty, jak to, że słońce wzejdzie jutro na wschodzie. Mam dosyć braku stabilizacji. Mam dosyć nerwów, strachu, niepewności.
Muszę wrócić do pracy, chociaż nie mam siły. Muszę, chociaż jeszcze przez półtora roku powinnam siedzieć grzecznie w domu i się nie wychylać. 
Jestem przerażona. I bezsilna. 

Mamy 7 sierpnia, a do końca miesiąca zostało nam 50zł.

Mam ochotę strzelić sobie w łeb. Przestać się szarpać z systemem, dla którego jestem tylko ciężarem. W którym nie ma miejsca dla takich jednostek, jak ja.

W zakładce "Możesz pomóc!" jest link do mojego konta w fundacji Avalon. 

Jednocześnie chcę zaznaczyć, że mamy już wystarczające środki na przeżycie miesiąca :) A nawet i na część września starczy!

Dziękuję Wam ogromnie! 

czwartek, 11 lipca 2019

Odejść. Tego nie robi się człowiekowi.


Nie wiem nawet, jak zacząć. Nie wiem, co się ostatnio w moim życiu odpierdala. Nie wiem, czym na to wszystko zasłużyłam.
Nie wiem, ile ciosów od życia jeszcze zaniosę, ani ile bólu dam radę udźwignąć. 

Gacka, dokładnie tego Gacka, części mnie, już nie ma. 
Postanowił nauczyć się latać. Z siódmego piętra. 
Nie przeżył zderzenia z rzeczywistością. 

Mam wyrzuty sumienia, że nie dopilnowałam. Że mogłam coś zrobić inaczej. Że mogłam chociaż wcześniej zauważyć, że go nie ma w domu...
Jednak z drugiej strony mam dowód, że kociej natury nie przeskoczysz, nie oszukasz, nie oswoisz i nie ogrodzisz nawet siatką. 

W poniedziałek wieczorem, po całym dniu skuwania kafelek w łazience i wynoszenia gruzu, zauważyliśmy, że nie ma Gacka. W sumie cały dzień wszystkie koty siedziały w każdej ciemnej dziurze, bo zwyczajnie głośno było. Szybkie ogarnięcie stanu mieszkania, przegrzebanie szaf i przestrzeni pod meblami. Nie ma. Na balkonie siatka dalej wisi, w oknach też. Pewnie wyszedł drzwiami, nie? No to idziemy na klatkę i do piwnicy go szukać.
Wracamy na chwilę do domu, bo może jednak wypełzł z jakiejś nory? Wychodzę na balkon. Nic podejrzanego. Wtedy Furia wyskoczyła na barierkę, łapą ruszyła siatkę i... Naszym oczom ukazała się ogromna dziura na łączeniu siatki ze ścianą. Normalnie przegryzione mocowania. Aż mi się słabo zrobiło. 
Po dwóch godzinach, około północy, zaczęłam rozsyłać ogłoszenia. Krzysiek zasnął, a ja nie wytrzymałam w domu. Szukałam do trzeciej w nocy... Nic. 

Rano telefon od sąsiada, że w poniedziałek rano sprzątali ciało jakiegoś czarno-białego kota spod naszych balkonów. Krzysiek dorwał panią sprzątaczkę i... Ona potwierdziła, że administracja wywiozła ciało naszego Gacka.

Mogłam sprawdzać siatkę częściej. Mogłam wcześniej zauważyć, że któregoś brakuje. Mogłam wiele. Mogłam.
A w sumie guzik mogłam. 
Nie dalej, niż dwa tygodnie temu, wzmocniłam siatkę kilkoma (kilkunastoma?) trytytkami. 
Cały dzień ogarnialiśmy cholerną łazienkę.
Nie było jak pilnować stada. 

Zdaję sobie sprawę, że tysiące kotów nie miało tak szczęśliwego życia, jak nasz Gacuś. Nie miały brzuszka do wylegiwania się, szczotki do czesania futerka, pełnej michy, setek zabawek, ciepłego łóżka...
Ale kot dla mnie nie jest zlepkiem sierści, uszu, ogona i czterech łap. 
To był MÓJ kot. Tak bardzo mój, że bardziej się nie da. Nawet całkiem niedawno o tym pisałam. Gacek był częścią mnie. 
I teraz czuję się pusta. Jakby ktoś wyszarpał jakąś część mojej osobowości. 
W domu czegoś brakuje. 
Nie umiem pogodzić się z tym, że już nie zobaczę, jak do mnie biegnie, gdy tylko wypowiem jego imię. Nie będzie zaczepiał mnie łapką, żebym go poglaskała. Nie zacznie mruczeć przez sen, gdy tylko go dotknę... 
A jeszcze w niedzielę czesaliśmy się na balkonie. Krzysiek chodził po domu z Gackiem na ramieniu. Wieczorem, przed snem, cieszyliśmy się, że w końcu zaczął się dogadywać z młodą i nawet zasneli obok siebie - Furia wtulona w mój bok, Gacuś na moim brzuchu... 

A teraz go nie ma. Nie wita mnie w progu mieszkania, gdy tylko wrócę. 
Nie patrzy mi w oczy błagając, żebym wzięła go na ręce. Nikt mnie nie pilnuje. Nie chodzi za mną krok w krok. 

Mam jeszcze jakąś chorą nadzieję, że kiedyś się znajdzie. Że to wszystko okaże się pomyłką i zbiegiem okoliczności. Przeglądam ogłoszenia na olx ze znalezionymi kotami. Obserwuję profile okolicznych kocich stowarzyszeń. Może przeżył. Może gdzieś się zaszył. Może ktoś go znajdzie. 
Gdy jestem na dworze, czujnie wypatruję bialo-czarnych plam w krzakach. 
Wyobrażam sobie, jak go tulę na powitanie. Jak go całuję w ten śmierdzący pyszczek. 
I zaraz wiozę do weterynarza, bo ostatnio był na antybiotyku i sterydach.
Wiem, że to nienormalne. Chore. 
Ale trochę mi lepiej, gdy mogę go tulic chociaż w myślach. 

Ledwie otrzasnęłam się po śmierci Reksia. A teraz to. 

Nie będzie drugiego takiego kocurka. 
Gacka. Gacusia. Gackomata. Geralcika. 
Ciapatego sukinsynka.
Mojego czarnucha.










czwartek, 27 czerwca 2019

Odwagi!

Od jakiegoś czasu Mężny zaczął wyciągać mnie nad wodę. Tia, powoli już zaczynałam odchodzić od zmysłów przez to ciągłe siedzenie w czterech ścianach. I tak sobie jeździmy nad rzeki i stawy, chociaż tylko po to, aby oczyścić umysł. A ja, jako typ typowego obserwatora coś, a jakże!, wyobserwiłam ;)
Z wielką ulgą odkrywam, że kobiety, w końcu!, przestają chorobliwie wstydzić się swoich ciał. Chodzą w strojach, bikini nawet, sukienkach, szortach. Nawet babcie, którym społeczeństwo zaczęło wmawiać, że "nie wypada", latają sobie z odkrytymi brzuchami. I to jest piękne! 

Jeszcze w zeszłym roku, nad wszelakimi akwenami, królowały dżinsy, legginsy i długie spódnice, zaraz obok brzuchatych jegomościów w za ciasnych kapielówkach. Jakoś tacy zawsze, ZAWSZE mieli wystarczająco odwagi, aby latać z przedzialkiem na wierzchu. A nawet i nie wstyd im bywało komentować te mniej atrakcyjne, a bardziej odważne, elementy żeńskie.

Zaczyna się równowaga. Jestem z Was dumna, Kobietki! 

Mniej cieszy mnie wojna na linii fit łaski - grube baby. 
Pierwsze sądzą, że osiągnęły życiowy cel, bo są zgrabne i wysportowane. 
Te drugie krzyczą, że nie będą się poświęcać w imię wyglądu. 

Jak zawsze prawda jest gdzieś po środku. Ani to fitobzik zdrowy (zakrawa mi pod obsesję), ani to fatofanki zdrowe.

Kurde, a gdyby tak ludzie przestali zaglądać innym w talerze, a zajęli się czymś pozyteczniejszym? 
Takim, na przykład, myśleniem.
Samodzielnym, zaznaczę.
A to, w dzisiejszych czasach, nie jest takie oczywiste. 

Za mało w tym świecie harmonii. 

sobota, 22 czerwca 2019

Level armagedon


Nie macie czasem wrażenia, że życie to jakaś chora gra?
Ja trafiłam na pieprzony level armagedon.
Jakiś niewyżyty nastolatek co chwilę rzuca mi do domu basen bez drabinki, czy pokój bez ścian. A w ogródku już ładnie bieli się w słońcu szereg nagrobków. I duchy latają po parterze. 
(kto grał w Simsy i kojarzy?) 

Nie było w moim życiu momentu, gdy wszystko było po prostu dobrze. 
Urodziłam się w domu, w którym z pieniędzmi było średnio na bakier. O ile do jedzenia zawsze coś się znalazło (chociaż nie raz i nie dwa w dzieciństwie usłyszałam, że "jutro nie będzie na chleb") to już o wycieczkach, jakimolwiek hobby, wyjazdach, wakacjach, koloniach czy ubraniach innych, niż z lukpeksu, mogłam zwyczajnie pomarzyć. Pewnie z nadmiaru czasu wolnego zaczęłam pisać ;)
Żeby nie było zbyt różowo, od piątego roku życia aż do osiemnastki byłam odczulana i leczona na astmę. Przebywanie na dworze w wakacje było katorgą. Nawet na słońce miałam alergię. 
Miss Polonia też nigdy nie byłam. Od zawsze miałam świadomość, że jestem zwyczajnie brzydka (starsi bracia nigdy nie pozwalą siostrze o tym zapomnieć ;)) i muszę sobie jakoś w życiu radzić bez urody. Próbowałam nadrabiać głową, charakterem, czymkolwiek. Do dzisiaj została mi z tego chorobliwa ciekawość i żądza wiedzy.

Czyli na starcie dostałam pakiet zero. Żadnych bonusów. 

Po trzydziestu latach na tym padole, mimo usilnych starań i prób, nie umiem się wydostać z tego głębokiego dna klasy średniej. Dalej nie jeździmy na wakacje, dalej jestem chora, jestem jeszcze brzydsza, niż za dzieciaka, do tego ciągle głupia, naiwna i, z każdym kolejnym dniem, coraz bardziej pozbawiona złudzeń, nadziei i marzeń.
Nie umiem się już czarnohumornie śmiać ze swojego położenia. Nie umiem udawać, że jest mi dobrze. Jest mi źle i z każdym dniem coraz gorzej. 
Pracuję dużo, długo i ciężko. Krzysiek pracuje jeszcze więcej, dłużej i ciężej. A z życia mamy tylko zmartwienia, odliczanie do pierwszego i, coraz bardziej odległe, marzenia o własnych czterech kątach. 
Wakacje? Zapomnij, naiwna ty. Jakieś kino chociaż? Dobry żart. 
Żadne z nas nie jest głupie. 
Ogarniamy jakoś syf w naszym życiu. 
Ale, z roku na rok, jest coraz gorzej, trudniej i ciemniej.
Nie mam już pomysłów, jak się wygrzebać z dna. Zacząć żyć. 

W filmach często jest tak, że bohater dowiaduje się, że ma raka i postanawia wszystko olać i zacząć spełniać marzenia. Ha! 
Zawsze w tym momencie zastanawiałam się, skąd oni biorą kasę na takie zabawy. 
Chętnie pojadę na Bora Bora. Lub Filipiny. Albo inne Hawaje. Peru też nie wzgardzę. I zawsze chciałam odwiedzić piramidy egipskie. I zobaczyć morze. Nasze, polskie. 
No i Australia. 
Australia... 

Jest jakiś sposób na przejście z levela armagedon na, nie wiem, chociażby hard?
O łatwym, lekkim i przyjemnym już nie chcę nawet marzyć. 

Z zazdrością patrzę na ludzi, którzy w życiu mają po prostu szczęście. Których żywoty są normalne. Których problemy nie są kwestią życia i śmierci. 
Nazywam ich "żyjącymi w bańce". 
Zwykli ludzie, którzy po prostu mają jakiś bonus na start. Którzy potrafią coś osiągnąć. Do czegoś dojść. 
Ja chodzę w kółko. Tak daleko, jak tylko łańcuch szpitala mi pozwoli. Moje życie codziennie się zmienia. O dokładnie 360 stopni. 

A jak ktoś mi jeszcze raz napisze, że cierpienie uszlachetnia to, przysięgam, pierdolnę go w ryj. 

środa, 12 czerwca 2019

Tęsknię za kształtem słów

Brakuje mi klawiatury. Ale nie takiej od laptopa, czy bluetoothowej do telefonu. Prawdziwej klawiatury, jaka była przy każdym szanującym się stacjonarnym pececie. Z wysokim skokiem klawiszy, gdzie po godzinie intensywnego pisania miało się zakwasy w palcach. Brakuje mi tego, że ta klawiatura, a nawet i cały komputer, zawsze stał w jednym miejscu. Wystarczyło odpalić i mogłam do woli galopować myślami po literach.

Teraz komputer (o ile się go ma) można zabrać wszędzie. Nasz zwykle stał złożony na półce pod telewizorem. Bateria padła mu już dawno i wymagał ciągłego podłączenia do prądu. Prawie jak stacjonarny, ale... Bez biurka to się nie liczy. 
Biurko musi być. W jednym miejscu, z tablicą inspiracji nad nim. I mapą myśli dotyczącą realizowanego właśnie przedsięwzięcia. 

Brakuje mi mojego pokoju. Mojego. Z MOIM komputerem, który nie wędrował po całym mieszkaniu, tylko stał grzecznie w kącie, na biurku, pod tablicą inspiracji. 
Takiego mojego miejsca, które byloby różowo-białe z retro meblami i mnóstwem regałów na książki. I byłaby kanapa do rozciągniecia się z lekturą, i fotel do szydełkowania, i wygodne krzesło przy cholernym BIURKU. 

Pisanie straciło swoją magię wzraz z momentem, gdy zaczęło być mizianiem telefonu po szybce. Teksty pisane bez zakwasów w palcach mają mniejszą moc. Mózg działa wolniej, gdy muszę patrzeć na klawiaturę. Przy sprzętowej nigdy nie musiałam zerkać na ręce. Tekst magicznie pojawiał się na ekranie, bez najmniejszego sprzężenia na linii dłonie-oczy. Myśli były w głowie i nagle materializowały się w pliku txt. Dodatkowo nic mi nie wciskało cholernej autokorekty. Mogłam radośnie słowotworzyć.

Chyba się starzeję.
Nie nadążam już za nowinkami technicznymi, nie chce mi się biegać za postępem. Nie lubię biegać. Nie no, kiedyś lubiłam biegać, ale nie teraz, nie w tym momencie. Chciałabym móc znowu dać moim palcom pomyśleć za mnie. 
Nie zastanawiać się, nie kombinować. 
Po prostu pisać.

Już nawet ten przeklęty laptop był lepszy od miziania szkiełka.
Czasami mam wrażenie, że jak się wystarczająco skupię to wyczuję kształt tych liter uwięzionych za szkłem.
Podobnie jak słów, które śpią zaklęte w moich dłoniach.

Kiedyś znowu ich dotknę. 

wtorek, 11 czerwca 2019

Za ciepło, żeby myśleć

Roztapiam się.
Mózg wypływa mi uszami, oczy nosem, a pory skóry robią jako prysznic. 
Zgubiłam radość życia i energię, bawię się w kota - rozkładam na kanapie wszystkie członki na cztery świata strony i wchłaniam każdy powiew płynący z wiatraczka. Obok mnie rozłożone leżą koty. Mam wrażenie, że mamy mieszkanie wykafelkowane kotami - każdy zalega w miejscu, gdzie jest najchlodniej. Przez godzinę siedziałam pod prysznicem i zobaczyłam, jak wygląda pięć kotów skupionych na trzech metrach kwadratowych ;) 
Szydełkowanie w taką pogodę nie wychodzi - ręce przyklejają się do brzucha, palce sklejają się ze sobą, a z brody kapie prosto na włóczkę. 
Dożyliśmy czasów, w których wiosna nie istnieje, a zaraz po śniegu następują upały. Jeszcze miesiąc temu leżał u nas śnieg! Tydzień temu jeszcze grzaly kaloryfery! 

Wcinam truskawki i przerzucam się na tryb letni - od dzisiaj kładę się spać o 4 nad ranem, a wstawać będę o 16. Inaczej moje życie w ogóle nie będzie miało sensu. 
Wyglądam jak naleśnik. Jak za mały naleśnik wylany na zbyt dużą patelnię. 
Brzegi mi się palą! 

czwartek, 30 maja 2019

Szukam Strażnika, bo trup leży na szafce

 Potrzebuję nadzoru. Znowu za dużo pracuję.
 Jest tu jakiś chętny do podjęcia roli mojego osobistego Kontrolera Czasu?
Jedni mają problem z Facebookiem, inni z Instagramem, jeszcze inni z grami lub komputerem. Ja mam z szydełkiem. Kurde mać!
Jutro będę czytać, obiecuję!

Z wieści dobrych - skończyłam chemię :)
W poniedziałek jeszcze jadę do Katowic na ocenę skuteczności leczenia, później w lipcu tomografia i przerwa minimum do września. Ha!
Bałam się, że, tradycyjnie, po przyjęciu ostatniej dawki chemii wyłysieję, a tu miła niespodzianka - włosy jeszcze mam. Jest ich malutko, ale są. I coraz mniej ich zostaje na szczotce. W środę już myślałam, że wyczeszę z czachy wszystkie kudły, bo na szczotce zostawały dosłownie garści włosów, ale jednak nie ;)
Jest nadzieja, że nie będę musiała znowu zapuszczać od zera, ha!


Gdy leciała mi ostatnia chemia, Krzysiek zdobył piątego kota. Miała mieć na imię Furia, jednak... Myszata bardziej jej pasuje ;)


Przez pierwsze dwa dni w domu była ucieleśnieniem furii. Biegała i szalała. Gryzła, drapała, prychała i furkotała. Potrafiła pogonić i zastraszyć nawet Czarka (przypominam - on waży 7,2kg i nie ma ani grama nadwagi!).
A później odkryła spanie na moim brzuchu.
W mgnieniu oka zmieniła się w przylepę!
Już drugiej nocy spała z nami w łóżku. Miałam w sumie już osiem kociaków i ona jest pierwszym, który śpi z nami dobrowolnie. Co więcej - przesypia całe noce. Zero patatajania przez mieszkanie o trzeciej nad ranem! No... chyba, że któryś z czlowieków wstanie się napić lub opóźnić pęcherz - wtedy ona też wstaje troszkę pozaczepiać i posępić o michę ;)
Właśnie leżę w łóżku, a Mysza mi na brzuchu. I mruczy. I liże mi palce :D
Często w nocy budzi mnie jej mruczenie, lizanie po włosach lub barankowanie. Swoją drogą - żaden z naszych kotów nie barankuje twarzy - tylko ona! :)
Fajna jest. Dogaduje się świetnie z Czarkiem i Ryśkiem (ustawicznie śpią wtuleni w siebie nawzajem), często też bawi się z Gackiem. Tylko z Ciemą się nie lubią.
Bardzo się nie lubią.
 Jednak trzeba wziąć poprawkę na to, że Ciema jest dziwna - potrafi ofukać nawet komara czy muchę, która lata po mieszkaniu. Albo wróbla na parapecie. Strasznie nieufna kocica ;)


Parę razy przez to Małe Białe Coś się popłakałam ze szczęścia. Wierzcie mi, że jest niesamowita. Pokochałam ją w trzy sekundy. Dosłownie :)


A teraz mniej pozytywnie będzie.
Wymyśliłam sobie, że potrzebuję w domu biurka. A że na to biurko miejsca nie mamy, to musi być składane. Nawet znalazłam pasujący wynalazek w Ikei, już szczęśliwa z życia zaczęłam kombinować, jak odłożyć sobie trochę kasy na owy stolik ścienny (stąd ten mój pracoholizm w ostatnich dniach ;)), a tu... Zonk.
Po co mi biurko, skoro LAPTOP ZDECHŁ?!
Nie da się go odpalić, nie da się strzelić mu formata, nie są się absolutnie nic zrobić. Umarł. Nie odpala.
I jak ja teraz mam napisać książkę?
Na telefonie?!

Jestem wkurzona. Jestem zirytowana.
Zła jestem.
I tyle w temacie. A pfr!

Idę wycałować myszaty pyszczek.

piątek, 17 maja 2019

O tym, jak sprzeniewierzyłam się własnym ideałom

Dzisiaj będzie spowiedź. Tak, żeby Was uświadomić, że każdy ma prawo pobłądzić.
Nawet, rzekomo idealna, Lucynka.

Od pięciu lat powtarzam, że najważniejsze jest żyć powoli, uważnie i całym sobą. Być obecnym we własnym życiu. 

Aż przyszedł maj. Dokładnie rok temu zaczęłam szydełkować. I to mnie zgubiło.
Same robótki ręczne nie są złe, wręcz przeciwnie, ale podeszłam do tego zbyt ambitnie i zbyt całościowo. 

Przez ostatni rok dałam radę:
- zaniedbać przyjaźnie (przyznać się, kto jeszcze czeka na maila ode mnie?);
- zaniedbać dom, 
- zniszczyć swoje ciało, 
- porzucić wszystko, co sprawia, że czuję się żywa. 

W ciągu roku nie przeczytałam żadnej książki. Nie napisałam nawet pół rozdziału swojej książki. Nie byłam na "shopingu" z Mamuśką. Nie poszłam na basen. Nie obejrzałam spokojnie filmu. Ani razu nie poszłam sama z siebie na spacer. Chociaż kocham spacerować bez celu i powodu! 

Dlaczego? 
Bo szydełkowałam. Cały czas, po 16h dziennie. Grafik zamówień szybko się zapełnił, a ja byłam dumna, że dokładam się w liczącym się stopniu do budżetu. 
Pieniądze szczęścia nie dają, ale każdy, komu kiedykolwiek ich brakowało potwierdzi, że ich niedobór skutecznie unieszczęśliwia.

W niedzielę przejrzałam na oczy. 
Pomogła mi książka mojej dawnej przyjaciółki. Wiecie, nic tak skutecznie nie otwiera oczu jak fakt, że ktoś spełnił marzenie, które było również twoim marzeniem. Swego czasu ciągle gadałyśmy o pisaniu. Snułyśmy plany. Gdybałyśmy. 
A Anka, zamiast kombinować, po prostu to zrobiła. Napisała książkę. W rok. Skubana! 
Zmotywowała mnie strasznie. I w pięknym stylu. 

I tak od niedzieli żyję inaczej. Wolniej. 
Cała niedziela była dniem SPA. Nawet nogi ogoliłam. Z własnej, nieprzymuszonej woli. Poniedziałek calutki spędziłam z Mamą. Był ciąg dalszy SPA ;)
We wtorek i środę robiłam chustę, ale też ogarnęłam całe mieszkanie, łącznie z podlewaniem kwiatków. 
W czwartek robiłam wszystko. 
Dzisiaj kolejny raz spędziłam cały dzień z Mamą. Obrabowałyśmy pół lumpeksu ;) 
Dorwałam nawet czarną, bawełnianą spódnicę do kostek. Marzyłam o takiej od lat. I to wszystko za 6zł za kilogram szczęścia, ha! 

Czas jakby zwolnił. Jestem w stanie doliczyć się każdego dnia tygodnia.

Od niedzieli codziennie chodzę posmarowana balsamem, z umytymi włosami, nasmarowanym kremem pyskiem, uczesana i pachnąca perfumami. To nie jest takie oczywiste - nie raz i nie dwa odwlekałam prysznic, żeby dłużej popracować...
Czuję się zadbana. Nawet paznokcie mam pomalowane (dzisiaj rządzi mięta ;)). 
Codziennie czytam. Przełożyło się to na pięć (!!!) przeczytanych książek. Po jednej dziennie, chociaż nie zalegam z książką na kanapie na dłużej, niż pół godziny na raz. 

Może i zarobię mniej, może i przez to będzie trzeba zrezygnować z kilku rzeczy, ale... 
Nie chcę być pracoholikiem. 
Chcę żyć.
Powoli, cicho i nieustępliwie. 

Uczcie się na moim błędzie. Szkoda czasu na tracenie go. 

Co do książki - powstaje. Zbieram materiały. Lada dzień otworzę edytor tekstu i powstanie pierwszy rozdział.

A póki co - powoli kończę chustę ;) 

środa, 15 maja 2019

Nie lubię swojego kota

Uwielbiam naszego Czarka. Jest piękny, mądry i silny. Dziki. Straszliwie i porażająco inteligentny. 
Kocham Ryśka - głupiutkiego, naiwnego i przytulaśnego. 
Czczę Ciemę, bo jest dzika, nietykalska, a przy tym miziasta i gadatliwa. I przepiękna. 
Nie lubię za to Gacka. Stanowczo jest najbrzydszym z naszych kotów. Nie jest specjalnie inteligentny, nie ma żadnych supermocy. Jest po prostu kotem. 


Paradoksalnie - to właśnie z Gackiem wiąże mnie najsilniejsza więź. 
Każdego dnia towarzyszy mi na każdym kroku. Jest przy mnie zawsze i wszędzie. 
W jego oczach odbijają się słowa, które próbuje mi przekazać. Jego ruchy są pełne spokoju i opanowania. To mi przynosi jakieś resztki zabawek do łóżka, żeby mi się "wygodniej" spało.
Tego naszego porozumienia nie da się opisać słowami. 
Widzę, gdy coś go śmieszy. Widzę, gdy się niepokoi. Widzę, gdy się nudzi. 
Widzę, jak jest głodny. 
A gdy mam zły humor to zaczyna przeraźliwie miauczeć. I przynosi mi zabawki. 
Gdy mnie boli brzuch - on na nim leży. 
Czytamy sobie w myślach. 

Krzysiek mówi, że Gacek jest wredny. Że ma humorki. Że lubi pokazywać pazurki. 
Czasami zastanawiam się, czy nie mamy w domu czasem dwóch Gacków, bo ten mój jest oazą nieskończonego opanowania. 

Nie lubię Gacka. Tak samo, jak nie lubię pewnych cech swojego charakteru. 
Ale one są, on też. 
Taka część mnie, która ma osobne ciało, cztery łapy, ogon, wąsy i ciapate futro. I jest Gackiem - kotem o najbardziej ironicznym spojrzeniu na świecie. 


A w ogóle to on powinien mieć na imię Geralt. 

piątek, 10 maja 2019

Pięć lat walki

Została jeszcze jedna chemia, a ja jej już chyba nie podołam. 


Po pierwszych czterech w tej serii strasznie wymiotowałam. Od 5 do 12 w ogóle nie odczuwałam, że jestem na chemii. 
Od 13 to jakieś piekło. 
Boli mnie wszystko, WSZYSTKO, i jest coraz gorzej. Ostatnio dochodziłam do siebie 10 dni. Teraz zapowiada się jeszcze gorsza batalia. 
Nie umiem zapanować nad bólem brzucha i pleców. Jest mi niedobrze. W kościach płynie magma. Nie widzę niemal na oczy. Od środy jedyne, co robię, to gapię się w sufit. 

Jest mi źle. Źle. Kurewsko źle. 
Weźcie ode mnie ten syf. Błagam.

Łatwiej byłoby się sprzatnąć z tego świata. Zawinąć ogonem i, jak kot, bez pytania o zgodę, zasnąć gdzieś w ciemnym kącie. Zapomnieć, odciąć się, mieć w dupie wszystko. 
Tylko wtedy całe pięć lat męki nie miałoby sensu. 

A właśnie wczoraj pyknęło mi pięć lat z rakiem. 

wtorek, 7 maja 2019

Wpis sponsorowany przez nieograniczone pokłady szpitalnej nudy

Statystycznie rzecz biorąc, mam pięć wycieków kroplówek na serię chemii. Czyli, statystycznie, co trzecia kroplówa się wynaczynia. Zwykle, magicznie, jest to Gemzar, chociaż w jednej serii są tylko dwa Gemzary ;)

Statystycznie mieszkaniec naszego domu ma 3 i jedną trzecią nogi. I, statystycznie, każde z nas waży 36,6kg. Czyli mamy koty z mega nadwagą, albo jesteśmy skrajnie niedożywieni.

Statystyka jest jak dobre kłamstwo - zawiera w sobie wyłącznie prawdę, chociaż ani jedno z jej twierdzeń nie jest stricte prawdziwe.

Do czego dążę?
Chciałabym zarabiać średnią krajową. A jakby jeszcze Krzysiek zarabiał średnią krajową to bylibyśmy bogaci. Bardzo obrzydliwie bogaci.

Chcę być obrzydliwie bogata i mieć cudownie obrzydliwie malutki i słodziutki domek w górach. I hodować w ogródku ogórki. I borówki. I czereśnie. I gruszki. I może winogrona?

I hasałabym nago po łące, mając w dupie podglądające mnie zające, hej!

Tak, znowu siedzę w budżecie. Namiętnie układam cyferki w słupki, a i tak mnie nie słuchają.
Brakuje mi różdżki (lub 400zl), żeby domknąć jakoś wydatki. I żeby starczyło na spodnie dla topiszącej napuchniętej chemiołykaczki.


Zawsze czułam, że będę kiedyś bogata.
No i jestem:
Nieskończenie bogata w miłość, wiarę i nadzieję.
I obrzydliwie bogata w wyobraźnię i czarny humor ;)

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Fatality

Przymilkłam na parę dni. Głównie dlatego, że nawet myślenie sprawia mi ból. Fizyczny. Moje neurony są już chyba wypalone do cna.


Wyobraźcie sobie combo złożone ze:
- stanu pochemicznego (nic nie ma smaku, bolą nerki i cebulki włosów, mam mdłości z powodu połowy zapachów);
- sterydów (żołądek pali, w kościach płynie magma, a zjadłabym wszystko, co tylko nie powoduje mdłości);
- grypy (ten stan chyba znacie? kręci mi się w głowie, skóra boli przy każdym dotyku, łupie w kościach, cherlam i smarkam);
- reumatyzmu (na szczęście mija zaraz po przerwie w podawaniu chemii; czuję się, jakbym w każdym paliczku rąk i stóp miała cienką linkę stalową i ktoś złośliwie mi nią piłuje kości od strony szpiku);
- przerzutów na kręgosłupie (są mega upierdliwe przy dłuższym leżeniu... Niby same z siebie mnie nie bolą, ale przy osłabieniu napierdalają jak wściekłe);
- zmiany pogody (czyli wszystko powyższe razy pińć).

Dodajmy do tego ciągły stan podgorączkowy, koszmary senne (zawsze przy grypie takie mnie nawiedzają) i macie obraz nędzy i rozpaczy, czyli mnie.

Jednym słowem - jestem nieprzytomna. Chwilę spokoju, około dwóch godzin, mam tylko zaraz po wzięciu Gripexa. Tylko wtedy stan podgorączkowy na chwilę mija i mogę chociaż pójść się umyć. A śmierdzę jak stary troll. Pot zawsze po chemii śmierdzi, mocz też, a pocę się ogromnie przez ciągłe leżenie pod kocykiem.

Jestem zmęczona chorowaniem. Nie mam siły nawet szydełkować... A to już jest niezły wyczyn. Nawet z bolącą watrobą potrafię siedzieć i dziergać.
Teraz w ogóle nie umiem siedzieć.

A już jutro mieliśmy jechać na majówkę do Wrocławia :(

czwartek, 25 kwietnia 2019

Tydzień bez Reksia

Nie jest łatwo wracać do pustego mieszkania.
Przy każdym wyjściu z domu rozglądam się za smyczą, żeby wziąć Reksia ze sobą.
Ciężko się wita z psem, którego już nie ma. Moje "Dzień dobry!" z rana odbija się od pustych ścian i podłogi odartej z psich kocyków.
Odkurzam tylko raz w tygodniu, a nie codziennie. A i tak, odruchowo, co chwilę chcę sięgać po odkurzacz.


Lucyna - Nie śmiej się. Zostawiłam sobie ulubioną piłkę Reksia.
Krzysiek - Nie śmieję się. Ja mam jego obrożę.

Nigdy więcej psa. Nigdy już nie pozwolę, aby jakiś fafik aż tak zniewolił moje serce. Nigdy.

Mówią, że żałobę po psie znosi się tak samo, jak po członku rodziny. Gówno prawda.
Po śmierci Taty wpadłam w czarną rozpacz, nie chciałam nic, tylko leżeć i płakać.
Po śmierci Reksia chcę tylko o nim mówić. Ciągle. W kółko.
Patrzę na jego zdjęcia i tak bardzo, bardzo tęsknię.

Na zdjęcia Taty dalej nie umiem nawet spojrzeć.

środa, 24 kwietnia 2019

Cogito ergo sum

Często, gęsto mam do czynienia z atakami na moją wiarę (lub domyślny brak takowej). Nie wiem, czemu uznaje się, że jak ktoś nie jest katolikiem (lub chociażby chrześcijaninem) to jest ateistą.
Powiem to raz - nie jestem ateistką.
Jestem agnostyczką.
Dla niewtajemniczonych - agnostyzm przyznaje, że Bóg (czy Bogowie) mogą istnieć, mogą też nie istnieć, ale nie ma wystarczających dowodów na poparcie żadnej z tych stron sporu.

Homo sapiens ma około 315 tysięcy lat. Jakiekolwiek przejawy rozwiniętej kultury pochodzą sprzed 25 tysięcy lat. Daje to nam jakieś 290 tysięcy lat niewyjaśnionej historii. Czarna dziura w dziejach ludzkości.
Nie wiem, czy ogarniacie ten przedział czasowy. 
Dla nakreślenia - jeszcze 20 lat temu świat wyglądał zupełnie inaczej. Komórki dopiero wchodziły na rynek, nikt nawet nie marzył o kolorowym ekranie (a co dopiero dotykowym!). Smartfony z dostępem do internetu były czystą fantastyką.
50 lat temu na ulicach roiło się od koni i wozów, nie samochodów.
Żarówka nie ma jeszcze nawet 150 lat. 
A pierwszy parowóz powstał niespełna 200 lat temu.

A teraz porównajcie 200 lat do 315000 lat.

Do czego dążę? Mamy ogromną lukę w historii. Nie wiemy nic o kulturach sprzed Sumerów. Zastanawiam się, czy ludzkość nie była już kiedyś w tym samym momencie, co my teraz. Mogła w nim być jakieś 10 razy. 
10 razy mogliśmy wysadzić pół planety bombą atomową. 
10 razy świat mogło opanować ogromne tsunami. 
10 razy Bóg (Bogowie?) mógł zetrzeć całą kulturę w pył.

Opowiadają nam o dinozaurach sprzed milionów lat. 
Opowiadają nam o ludziach jaskiniowych sprzed tysięcy lat.
Opowiadają nam o Jezusie sprzed dwóch tysięcy lat. 
Są pewni wszystkiego, co jest odległe i niesprawdzalne. Są w stanie obrażać, nienawidzić, a nawet zabijać w imię wiary. Wiary, czysto teoretycznej. Wiary, która jest osobistą wolnością każdego człowieka. 

Nie wiemy, co się działo wczoraj, między ósmą i dziewiątą. Ani nie pamiętamy, co działo się dokładnie rok temu.
A jesteśmy w stanie ranić i walczyć w imię tego, co było sto, dwieście, tysiąc lat temu.
I to bez litości. 
Bez pewności. 
Bez dowodów. 

Niczego nie można być pewnym.
Dlatego też wolę nie zakładać, że Bóg istnieje. Albo, że nie istnieje.
Nie chcę mieć pretekstu do nienawiści. 
Nie chcę być zwolniona z obowiązku szanowania innych ludzi. 
Nie chcę być zmuszona do bycia dobrą. 
Chcę, sama z siebie, być dobrą. 
Dla każdego, kto nie zabija w imię ideałów. 

Żyję, aby nie krzywdzić innych.
A nawet, jeżeli po śmierci ktoś mnie z życia będzie rozliczał to... Zrobię wszystko, aby nie musieć się wstydzić.
Tu nie chodzi o wiarę, doktrynę ani filozofię - dobro jest ponad tym wszystkim. 
Jest uniwersalne. 

Polecam bycie dobrym człowiekiem każdemu - i chrześcijanom, i ateistom, i nawet satanistom.
Szanujcie się nawzajem, ludzie.
Szkoda byłoby oberwać bombą atomową po raz jedenasty.


Kto wątpi, ten myśli.
Kto myśli, ten jest. 

niedziela, 21 kwietnia 2019

Non omnis moriar tudzież memento mori

Jest świątecznie. Od śmierci Taty jakiekolwiek święta wywołują u mnie stany głębokiej refleksji. Zwykle o umieraniu. Nie inaczej jest dzisiaj.


Tak sobie, z okazji wolnego, walnęliśmy z Tofikiem wieczór filmowy. Padło na "Bohemian Rhapsody", do którego pochodziłam, jak pies do jeża.
Musicie wiedzieć, że mój Tata miał fizia na punkcie Queena i Freddiego. I mnie tym zaraził już niemal w kolysce - gdy inne dzieci bawiły się w dom i księżniczki, ja z Agą bawiłyśmy się w koncert ;) 
Znam na pamięć całą dyskografię (czym regularnie doprowadzam męża do szału - zwyczajnie nie umiem nie śpiewać, gdy leci Queen). Znam też dobrze biografię Freddiego. I, nie ukrywam, nieco drażni mnie ostatni szał na punkcie zespołu. Nagle JEBUT i nagle wszyscy są fanami Queena. Pfr. 
Czekam na boom na Michaela Jacksona i Elvisa Presleya. Już całkiem kurwica mnie wtedy strzeli.
No ale nie o tym miało być.

Tak sobie obejrzeliśmy film. Fajny, ale bez szału. Jednak... Przeraża mnie to. 
Przeraża mnie, że tak wielu wspaniałych, wielkich ludzi odchodzi z powodu chorób. Wypadków. To jest ogromnie przytłaczające.
Nie to, żeby nie obchodziła mnie śmierć szaraczków. Bardziej myślę o tym, że... Po mnie na świecie nie zostanie absolutnie nic. Zero. Nula. 
Nie będzie nikogo, kto po niemal trzydziestu latach po mojej śmierci powie: "Skubana, na chwilę przed odejściem jeszcze walczyła". Podziwiam Mercurego. 
Podziwiam całym sercem. 
Ja się zamknęłam na świat wraz z uslyszeniem diagnozy. Nie wychylam nosa ze swojej strefy komfortu, nie robię absolutnie nic godnego zapamiętania. Całe moje życie to szarość. Nijakość. Ból. Przemijanie. 
Z moich marzeń i planów na życie nie zostało nic. Zniknęło powołanie, nawet to do pisania. Chociaż jeszcze kilka miesięcy temu wyczuwałam je pod skórą, jak drobne iskry przy zetknięciu z naelektryzowanym kocem. 
Od kilku dni zastanawiam się  co bym robiła, gdybym była bogata. Wiecie, tak obrzydliwie bogata, że nie musiałabym nic robić. Zero sprzątania, pracowania, trzymania się konwenansów. I wiecie co? 
Nie wiem. Nie wiem, co bym robiła! 
Nie wiem, pogubiłam się. W którymś momencie zapomniałam, czego chcę od życia. O czym marzę. Co kocham robić. 
Nie usiedziałabym na tyłku, tyle wiem. Na pewno nie chciałoby mi się szydelkować. Ani użerać z ludźmi. Pewnie zamknęłabym się w jakimś domku w górach, nad stawem czy innym bajorem, hodowałabym sobie konika, kilka kotów. Łaziłabym po lasach. 
Tylko... Ile bym tak wytrzymała? 
Podróżować nie lubię. Imprezować nie lubię. Chodzić na zakupy też nie. 
Nie lubię zajmować się domem. Mam wrażenie, że nic nie lubię. Mam wrażenie, że życie przecieka mi przez palce. 
Że nie tylko nie robię nic ważnego, ale że w ogóle nic nie robię. 
Zastanawiam się, ilu jeszcze ludzi na świecie myśli nad tym, że nic nie znaczy. Że jest zbyt przeciętnym, aby w ogóle zaslugiwać na dar życia. 
Tak wiele mamy w swoich rękach, a tak niewiele z tym robimy. Możemy tyle uratować, ocalić, dać z siebie, a nic nie dajemy. 

Zgubiłam swoją pasję. 
Tkwię w zawieszonym świecie.
Czas mija. 
A ja dalej stoję w miejscu.

Czy znajdę w sobie siłę, aby nadać każdemu kolejnemu dniu jakiś sens?
Żeby odnaleźć w sobie cel.
I zapomnianą magię.

czwartek, 18 kwietnia 2019

O krok od końca...

Możecie być zaskoczeni, ale o włos brakowało, żebym usunęła bloga. Jakoś zachciało mi się przestać udawać, że to miejsce ma jeszcze sens istnienia.


Po czym, po przespaniu się z tą decyzją, zdecydowałam, że tylko zmienię szablon.

Po zmianie szablonu stwierdziłam, że poprzedni był lepszy. Więc zmieniłam go znowu.

Dodałam kilka nowych bajerów, które trochę mnie odciążą (ha! nawet nie wiedziałam, że takie magiczne różdżki istnieją, jestem w szoku, ile rzeczy da się zautomatyzować ;)).

No i dalej tu jestem. Taki mój kawałek podłogi.
I dalej nie podoba mi się ten różowy szablon ;)