czwartek, 10 grudnia 2020

Chemia numer dos ;)

 W poniedziałek, po przywitaniu się na nowo z moim mózgiem i stosunkowo płaskim brzuchem, cieszyłam się, że we wtorek dostanę "krótką" chemię, czyli sam gemzar.

We wtorek, już na sali podań, okazało się, że platynka też jest w rozpisce i zamiast 30 minut, na fotelu spędzę z pięć godzin. Ale nie ma co narzekać - KCO się wyremontowało i oddział chemii jednodniowej wygląda lepiej, niż w jakimkolwiek filmie!

Na sali byłyśmy we dwie. Przynależała do nas prywatna łazienka. Tak, na dwie osoby osobna łazienka! A, w razie ogromnej potrzeby, na sali jeszcze umywalka! Tak dobrze to nawet na oddziale leżącym nie ma! (minimum 4 osoby na łazienkę, o ile ma się szczęście leżeć na małej sali) Oba fotele elektroniczne, z pełną regulacją (i tak niezbyt wygodne :x), na ścianie cudna fototapeta z wrzosami. Porównując do poprzednich warunków (pięć foteli, kilkanaście krzeseł na w sumie dwóch salach, chemia podawana nawet na korytarzu, do tego JEDNO WC na cały korytarz - dla pacjentów i osób towarzyszących) to istny raj. Normalnie nawet zasnęłam podczas spływania platyny :D

No i dzisiaj na nowo pożegnałam się z moim mózgiem. Dostałam w zamian wybrakowany egzemplarz, który myśli o: śledziach (w dużej ilości!), śmietanie (w ogromnej ilości!), bezach (chemiczny debiut, nie wiem, o co mi chodzi z tymi bezami, ale mogłabym żreć na okrągło 🤷🏻‍♀️), śledziach (powtarzam się?). I zjadłabym bakalii. Migdałów. Albo orzechów. Hm... (o białko mi chodzi?). 

Wyjątkowo nie dreptają za mną frytki. Śledzie już tak. I makrela. Wędzona. Wątrobo, szykuj się!


Czabajki na świątecznie :) Chwalę się istnieniem obojczyków, póki jeszcze je widać ;) Tak, schudłam sobie, a tu mnie znowu sterydami karmią..! Ale muszą, bo morfologia już po pierwszej chemii popikowała sobie na łeb i szyję. Pfr. Mój organizm zachowuje się jak nie mój. A myślałam, że się znamy. I lubimy. I szanujemy. Powiedzcie mu coś! 

wtorek, 1 grudnia 2020

Coraz bliżej Święta... 😈

Melduję grzecznie, iż siedzę w domku i mam się (już) całkiem znośnie :)

Na Faceboooku relacjonowałam Wam pobyt w szpitalu, poniedziałkowe spuszczanie wody z bebeszka (6l!). We wtorek dostałam chemię, moją cisplatynę z gemzarem. Po raz trzeci w życiu, a podobno można ją dostać tylko raz 😎
W środę mnie wypuścili. Zrobiłam Krzysiowi niespodziankę i, po prostu, czekałam na niego w domku, gdy wrócił z pracy. Troszkę się zdziwił, bo miałam wyjść dopiero w piątek :D

Od środy odcięłam się od internetów, zgłębiając i przypominając sobie poszczególne stadia syndromu chemiożercy.

Po pierwsze - wysiadł mi mózg. Nie to, że nie myślę. Wręcz przeciwnie! Potrzebowałam mnóstwa zagadek, problemów do rozwikłania, zaangażowania wszystkich komórek mózgowych. Sudoku już przestało wystarczać - ściągnęłam na telefon wszystkie możliwe gry taktyczno-logiczne i zatonęłam w nich na kilka dni. Swoją drogą - polecam Gemstone Legends! Wsiąknęłam w niego na dobry tydzień. Świetnie rozgrzewał moje neurony i pobudzał tworzenie nowych połączeń między nimi ;) 

Drugim stadium okazało się, standardowo, adhd. W jednym momencie słuchałam audiobooka ("Sapiens - od zwierząt do bogów" - polecam!), grałam w Gemstones, oglądałam program o sprzątaniu (uwielbiam Marie Kondo!), a do tego wodziłam oczętami po Czabanorce planując, co by tu zmienić, zepsuć, naprawić. Doszłam do wniosku, że pilnie potrzebuję biurka. Czyli standard ;) Niestandardowo pomyślałam jeszcze o dodatkowej komodzie i witrynie. Na szczęście z serii mebli, która często pojawia się na Olx ;) Tylko polować!
Niestety adhd obeszło się (prawie) bez działania, bo zwyczajnie nie miałam siły nic robić :(

Trzeci etap to wyczerpanie. Trafiło na weekend. W sobotę tylko grałam. W Gemstones. A raczej patrzyłam się na ekran, gdy telefon sam, na automacie, prowadził kolejne bitwy. Wieczorem posłuchaliśmy trochę muzyki, pośpiewaliśmy na całe mordki (uwielbiam! :D), a w niedzielę wstałam o 13 (!!!). Tak, dużo, dużo snu. 

Czwarty etap przyszedł nieśmiało. Wczoraj. Włączyłam program o organizacji przestrzeni w domu (The Home Edit) i... Zaczęłam, powoli, odmrażać mózg. Pierwszym syndromem myślenia okazało się... Wyłączenie gry 🤷🏻‍♀️ Drugim - umycie kocich misek. Dzisiaj od rana coś układam, przekładam, poprawiam, myślę, kombinuję. Jeszcze troszkę i wrócę do pracy. Bo, zdradzę Wam tajemnicę, od czwartku nie trzymałam szydełka w ręce. Zwyczajnie nie umiałam skoordynować rąk i palców 🤷🏻‍♀️

Samopoczucie troszkę się przez ten czas wichrowało. Spuszczenie z brzucha sześciu litrów wody objawiło się dziwnym wrażeniem trzęsienia flaków przy każdym ruchu. No i bólem. Zabawne, że od kilku miesięcy nic mnie nie bolało jakoś wybitnie, a po chemii aż do wczoraj czułam ogromne napuchnięcie wątroby, a co za tym idzie kłucie w żebrach, łopatce, kręgosłupie i ramieniu. Byłam zdrowa, dopóki nie poszłam do szpitala 😉 Przez weekend na nowo urósł mi bebech, ale jest jakoś mało wodobrzuszny. Znaczy się miękki, chociaż spuchnięty. Pewnie flaki dostały w kość. W szpitalu niby zlali ze mnie te 6l, ale do żył wlali z dwa razy więcej. Dopiero wczoraj zaczęło to ze mnie powolutku schodzić...

A tak w ogóle... Zaczęliśmy już Święta! :D W weekend ubraliśmy choineczkę. Koty są zachwycone. A my jeszcze bardziej ;) Jakoś tak w tym roku wyjątkowo cieszę się na Boże Narodzenie. Chcę, aby to były najpiękniejsze Święta w naszym życiu! Zamierzam rozdać dużo, dużo, DUŻO prezentów. I cieszyć się atmosferą :) 

Tak. W sobotę śpiewaliśmy już i kolędy :D I to tamtej nocy spadł pierwszy śnieg :) 

Udanego grudnia Wam życzę! Pięknego i klimatycznego ❤️❤️❤️

piątek, 20 listopada 2020

Koronkowe przygody, covidowe dyrdymały i pandemiczne leczenie ;)

Kurde, to moje życie jest dziwne ;)

Byłam sobie 26. października u onkologa. Pisałam o tym ostatnio ;) 28. października miałam tomografię.

I tu pierwsza niezgodność z tym, co znam z onkologii: tomografię zrobili mi za jednym podejściem! Zwykle to wyglądało tak, że pierwszego dnia miałam bebechy (i musiałam wypić półtora litra wody z kontrastem, co zajmowało jakieś 3h), a za tydzień dopiero badanie klatki piersiowej. 
A tu w środę trzasnęli mi całość, bez picia wody (!!!), praktycznie od strzału. Mieli lekkie opóźnienie, ale i tak byłam szybciutko w domu.

3 listopada miałam się zgłosić na pierwszą chemię. Tia, tylko mnie tu coś łamie w kościach, cherlam jak gruźlik, podwyższona temperatura. Krótka kalkulacja - od wizyty w Katowicach do 3 listopada wychodzi dwa tygodnie. Nosz, szlag, musiałam koronkę złapać!

Najpierw próba dodzwonienia się do rodzinnego. Dodzwoniłam się za 52. (!) razem. Teleporada, skierowanie na wymaz. Po różnych przejściach udało się zapisać na 8. listopada. Zrobili. Trzy dni czekania i... Negatywny, ihaaa!
No to dzwonię do onkologa, że jestem zdrowa, w sensie negatywna, tylko trochę zagrypiona. A tu słyszę, że w systemie jestem na kwarantannie do poniedziałku 16. listopada. Zapisali mnie na piątek, czyli dzisiaj. Zadzwoniłam do Sanepidu (około trzydziestu prób, zanim się udało - już nawet nie chciało mi się liczyć), coby ze mnie zdjęli tą kwarantannę, bo ja z nikim chorym kontaktu nie miałam. Mieli niby zdjąć. Yhym, podobno mieli ;)
W poniedziałek rano budzi mnie jakiś dziwny numer telefonu. Policja. Sprawdza, czy jestem w domu. Pomachałam panom z okna, bo ja praktycznie od marca jestem na kwarantannie i, gdy nie muszę, to nie wychodzę. Nawet do paczkomatu Krzysia wysyłam (10m od domku ;)).
Już myślałam, że to koniec moich zabaw z wymazami... 

Dzisiaj onkolog, niby pierwsza chemia. Dotarłam na miejsce około dziewiątej. Okazało się, że za późno i wszystkie labolatoria i inne EKG już pozamykane 🤷🏻‍♀️ Wszędzie prowadzała mnie asystentka Doktorki, żeby mogli mi badania porobić. Nosz, w ciągu tego roku dużo się pozmieniało. Nie ogarniam zwyczajnie. Krew na pierwszym piętrze, zamiast na drugim. EKG na drugim, zamiast na parterze. Pogubiłam się w cholerę! Po drodze dorwała mnie Ania z sekretariatu oddziałowego i taaaak mnie wyściskała! Stwierdziła, że nasza wzajemna miłość to jest taka trochę chora, bo widujemy się tylko wtedy, gdy ze mną jest coś nie tak ;)

W końcu, po wielu przygodach, dziesiątkach przeprosin i totalnym wykończeniu moich nóg bieganiem po schodach (windy są złe i są źródłem zakażeń, szczególnie w szpitalach), udało mi się usiąść w gabinecie Doktorki. I tu przychodzi psikus roku - na tomografii jak byk stoi, że jest stabilizacja! Przerzuty na wątrobie, mimo braku leczenia, sobie pomalaly, kilka węzłów chłonnych sobie uroslo o parę milimetrów, przerzut przy jajniku urósł o 5mm, ale w skali osiemnastu miesięcy to jest kpina i żart, a nie przyrost. 
I co teraz robić? Wodobrzusze sobie szaleje, bebzol rośnie mi dosłownie w oczach (przy wątrobie warstwa płynu ma aż 7,5cm!), a tu przerzuty sobie milczą i, ignorując zasady działania raka, śpią. 

Dostałam wybór. Albo tradycyjna chemia przez jakieś osiem miesięcy, albo chemia dootrzewnowa. W sensie - zakładają cewnik do brzucha, spuszczają wodę, wlewają chemię, spuszczają pozostałą chemię i wio do domku. Powtórka dopiero, gdy płynu się znowu nazbiera więcej, niż powinno być. A może pomóc i już w ogóle woda nie będzie się zbierać. Ale może też zaszkodzić i dostanę zapalenia otrzewnej. A to już chujstwo jest groźne dla życia. 
I wybierz teraz, człowieku, czy wolisz ponad pół roku srać i rzygać co pół godziny, przytyć 30kg, przeżywać ból kości, nie umieć ustać na nogach, po czym dwa lata dochodzić do siebie (po platynie aktywuje mi się zapalenie stawów i daje mi popalić po roku od końca chemii...).
Czy wolisz jednorazową akcję o podwyższonym ryzyku, bez ciągłego jeżdżenia do lekarza, bez tomografii co miesiąc, bez łysienia, bólu kości, zapalenia żył, niemocy i bez utraty kolejnego roku z życiorysu. 

Jestem w kropce. Mam czas na decyzję do poniedziałku. W poniedziałek albo dostaję chemię tradycyjną, albo kładę się do szpitala i mi ogarniają bebech. 

A że jest szansa, iż w poniedziałek położę się do szpitala to... Dzisiaj znowu miałam wymaz na koronkę ;)
Miejmy nadzieję, że nie włączą mi znowu kwarantanny, bo chyba zwariuję od tej papierologii!

I tyle. Muszę pomyśleć. I się zresetować. Już nawet szydełkować mi się nie chce... 

Ciemka nie lubi pozować do zdjęć ;) 

poniedziałek, 26 października 2020

Jestem onkologicznym cudem! 😎

 Dokładnie 29 czerwca 2019 roku wzięłam ostatnią porcję chemii. Minął rok, piękny i spokojny. Cudowny i bezcenny.

Mało pisałam. Bo to blog rakowy, a ja byłam chwilowo "zdrowa". Zasłużyłam, aby chociaż chwilę nie myśleć o skorupiaku. Jednak wracam. Jak widać ;) 

Dzisiaj znowu odwiedziłam onkologa, w środę mam tomografię, a od 4. listopada zaczynam na nowo chemię. No chyba, że tomografia wykaże jakąś inną przyczynę wodobrzusza, które mnie dopadło ;) 

Wyglądam jak w zaawansowanej ciąży. Z trojaczkami. Ciężko mi się siedzi, chodzenie wywołuje ból pępka (?!), ale czuję się stosunkowo dobrze. Znaczy się - nie łykam ton tabletek, nie ćpam przeciwbólowych na kilogramy, a z "mocnych" leków przerzuciłam się na... Paracetamol. I działa na mnie wręcz obłędnie! Czyli, bądźmy szczerzy, nic mnie nie napierdala, jak co to tylko ćmi i dokucza ;)

Ale ja nie o tym chciałam! 

Wiecie, jak to jest mieć swojego, dobrego lekarza? Zaczyna się od "wyglądasz obłednie!", leci przez "jesteś moim onkologicznym cudem!", a kończy się "przytuliłabym cię, ale ten covid...". Po czym mnie przytula i mówi, że liczyła na to, że już nigdy się nie spotkamy. Moja doktorka jest cudowna! Nie zrzędziła, że nie wpadłam na kontrolę, bo rozumie, że ja wiem, gdy coś jest nietentego. Wie, że życie to nie leżenie w szpitalu. I że jakość życia jest ważniejsza od jego długości :) Do tego jej zależy! Zwyczajnie i po prostu.

Jestem ogromnie wdzięczna światu, że postawił na mojej drodze kogoś takiego. Kogoś, za kim się tęskni, chociaż się wcale nie powinno ;) No bo, musicie przyznać, że trochę nienormalne jest tęsknienie za swoim onkologiem. A tęsknię za nią potrójnie za każdym razem, gdy nam do czynienia z innym lekarzem. A dzisiaj miałam ;)

Teraz idę poodpoczywać. Przy szydełku. Zasłużyłam! Wstałam w końcu o przed siódmą rano! Pierwszy raz od... Ponad roku. Yep. Od ostatniej chemii ;)

Tulam Was mocno!

środa, 15 lipca 2020

Garściami..!



Tak sobie wygląda nasza kuchnia. Jeszcze niedokończona, jeszcze niedopieszczona, ale już śmiga. Pięknie jest mieć piękną, nową i funkcjonalną kuchnię. Taką przemyślaną w każdym, nawet najdrobniejszym, aspekcie...

Pięknie jest też mieć Dom. Dom, z wielkiej litery. 
Mama zapytała mnie dzisiaj, czy tęsknię za starym mieszkaniem.
Nie tęsknię. Jednak przeszkadza mi fakt, że jeszcze nie do końca wiem, gdzie co jest. Szukam chleba po szafkach. Pół dnia szukałam swoich słuchawek (i nie znalazłam! 🙈). 
Brakuje mi też poczucia skończoności. Takiego... "Już wszystko jest gotowe". Tutaj nic nie jest jeszcze gotowe i nieprędko będzie ;) Ale to też ma swój urok! 

Znowu, po sześciu latach "tułaczki", mam Dom. I jest to nieskończenie cudowne uczucie! Polecam! :D

Dziękuję Wam za ogromne wsparcie! Zrzutka okazała się bardziej zaskakująca, niż się spodziewałam - nie dość, że tylko dwa komentarze Ania usunęła, to jeszcze szybciutko nazbierało się dwa tysiące! Starczyło na rzeczy konieczne do spokojnego mieszkania, dziękujemy! :) 
Zostały do zrobienia parapety, kupić szafkę z lustrem do łazienki, jakiekolwiek lustro do przedpokoju i ze dwie patelnie, bo ŻADNA z moich nie współpracuje z indukcją 🙄 W dalszych planach jest konstrukcja szafek nocnych i odnowienie jakiejś starej komody. Którą też trzeba by kupić. Nowe są stanowczo za drogie.

Jak pisałam wcześniej - nie zmuszam, nie jest to kwestia życia i śmierci. Aczkolwiek... No. Fajnie byłoby mieć jakieś lustro w domu ;) 

Są w Czabanorce też nowe historie. I nowe nawyki! 
Na przykład uparcie codziennie wstawiamy zmywarkę, zaraz po pobrudzeniu jakiegoś naczynia. Wcześniej zmywarka robiła nam bardziej za szafkę z naczyniami, które w fazie czystej były w zmywarce, w fazie brudnej były w zlewie. Tu zlewozmywak jest pusty i czysty ;) 
Po każdym gotowaniu myjemy kuchenkę, blaty, zlewy i przecieramy fronty. Nawet zaczęłam... Piec bułki! 
Właśnie siedzą w piekarniku, zaraz będą gotowe :D

A z historii... Jest jedna taka, dość mroczna.
Sobota, około godziny drugiej w nocy. Montujemy uparcie kuchnię, Krzysiek przymierza się do listwy ledowej. Jak na złość, listwa wybyła do piwnicy przy ostatnim transporcie przydasi chwilowo nieprzydatnych.
Krzysiek wychodzi na klatkę, a tam... Człowiek. Ewidentnie pod wpływem środków odurzających innych, niż alkohol. Mojemu rycerzowi włączył się Tiger Mode i od razu do gościa "Co ty tu robisz?!". 
Po chwili następuje odpowiedź "Czekam na kolegę.". Po niezbyt składnych wyjaśnieniach stwierdził, że to niby nasz sąsiad to kolega. 
Musicie wiedzieć, że na naszej części korytarza mógł czekać tylko na kogoś z czterech mieszkań.
Obok nas jeszcze sąsiedzi się nie wprowadzili, a gość ewidentnie siedział pod naszymi drzwiami.
Krzysiek odprowadził go do windy, nie szczędząc przy tym języka. Intruz powoli zaczynał być agresywny... 

Krzysiek wrócił do domu i... Co tu zrobić? Musimy iść do piwnicy, a cholera jedna wie, gdzie nieproszony gość poszedł. I nie wiadomo, co mu do głowy strzeli. Jeszcze w zeszłym tygodniu wyeksmitowali bandę lewych lokatorów z piwnicy. I to morderstwo na osiedlu... 
No nic. Przecież się nie poddamy! 

Krzysiek bierze klucz hydrauliczny, taki wielki i ciężki. Mi daje wybór - kawałek dechy jako broń ogłuszająca, lub scyzoryk. Tępy do tego. Ale ja chwilę wcześniej wypakowywalam noże... 

Ciemna noc. Deszcz pada bez ustanku. Krzysiek wychyla głowę z mieszkania. W krótkich spodenkach i klapkach, z ponad półmetrowym kluczem hydraulicznym w rękach . Za nim z domu wychodzę ja. W zielonej, zwiewnej sukieneczce z... Tasakiem w dłoniach. Zamykamy drzwi. W pełnej skupienia formacji idziemy do windy.
On sprawdza teren, ja chronię tyły. Zjeżdżamy do garażu podziemnego. Wychodzimy z windy, Krzysiek otwiera pierwsze drzwi, ja pilnuję, czy nikt nie schodzi po schodach. Pusto. 
Wchodzimy do przedsionka. Manewr się powtarza. Krzysiek wchodzi do garażu, ja pilnuję pozostałych drzwi. Jesteśmy na podziemnym parkingu. Trzeba po nim przejść jakieś dwadzieścia metrów, żeby dojść do komórek lokatorskich...


Idziemy, od kolumny do kolumny. Ja ciągle zerkam do tyłu, jedynie kątem oka widzę, gdzie jest Krzysiek. Ciemno, światła niepokojąco migają. Wentylatory wyją. Czekam tylko, aż gdzieś pojawią się zombie. 
Jesteśmy w korytarzu z komórkami. Teraz najgorsza robota dla mnie. Krzysiek przodem, ja z pięć metrów za nim. Po lewej i prawej mnóstwo drzwi, niektóre uchylone, w części zapalone światła. Mężny otwiera drzwi do naszego korytarzyka z komórkami, ja w tym momencie pilnuję około dziesięciu drzwi. Na szczęście juz wiem, że nic mi się nie czai za plecami - tam Krzyś już grzebie w komórce, szukając zasilacza. Jest! Teraz misja oczyszczania. Ja dalej z tyłu. Mężny domyka wszystkie drzwi w korytarzu i gasi światła. Ja rozglądam się wszędzie dookoła, bo na końcu korytarza już widać parking. A dalej muszę obserwować pozostałe drzwi. Czysto. Adrenalina huczy mi w uszach. Wychodzimy na parking, otwarta pozornie przestrzeń, gdzie są dziesiątki kryjówek. Woda kapie z rur pod sufitem. Wentylatory dalej wyją. Wracamy do windy. Tasak ślizga mi się w rękach. Coraz bliżej domu, jeszcze tylko winda. A może schodami...? Nie, winda. Bezpieczniej. 
Czekamy. Ja pilnuje znowu schodów, Krzysiek wyjścia na parking. Jest, jedziemy na swoje piętro. Pierwsze drzwi, nasz korytarz, w lewo. Szybkie skanowanie korytarza, Mężny otwiera drzwi do mieszkania. Jesteśmy. Ufff, bezpieczni! 

Adrenalina opadając wywołała u nas napad śmiechu. Wyobraźcie sobie, co musiał sobie pomyśleć człowiek obserwujący monitoring! Gościu w klapkach i krótkich spodenkach z kluczem hydraulicznym, jak z kijem bejsbolowym gotowym do uderzenia, i kobita w sukieneczce z tasakiem w ręku! 
Ale, w razie ataku zombie, mamy już za sobą doświadczenie w zdobywaniu zasilaczy! :D

Ech. Kocham tę nasz Czabanorkowe Historie :) 

piątek, 3 lipca 2020

No i klops.

Jestem cholernym uparciuchem. Niektórzy twierdzą, że to cierpliwość, ale ja dementuję te pogłoski - to zwykły, ośli upór:
Będę udawać, że wszystko jest w porządku. Będę udawać, że mam wszystko po kontrolą. 
Ale nie poproszę o pomoc!
Będę się dręczyć, płakać i kombinować, ale będę samodzielna! 

Pizda blada, muszę poprosić. 

Uruchomiłam zrzutkę. Niewiele nam brakło, ale, niestety, jednak.
Niby wszystko po 100-200zl, najwięcej to 300zl. Niby mało, ale nie w sytuacji, gdy masz dokładnie 200zl tygodniowo do wydania ;) Łudziłam się, że się nazbiera, że powoli, że damy radę. Po tygodniu z budowlanym WC bez spłuczki, bez zlewozmywaka w kuchni, lusterka gdziekolwiek jakiegokolwiek i bez półek w kanciapie przyznaję się - nie dam rady tak żyć. Nie wspomnę o tym, że przydałyby się ręczniki, jakieś haczyki, wieszaki i mnóstwo innych pierdół. Ale to są się ogarnąć. Lub żyć bez tego. Bez WC jednak umrę z obrzydzenia, prędzej czy później... 


 Zrzutka nie jest z gatunku "ratująca życie". Dlatego też proszę - jeżeli sądzisz, że jest to zły pomysł, wyzysk, jeżeli chcesz mnie zwyzywać od pasożytów - przymknij się. Nie naciskam, nie zamierzam nigdzie tego udostępniać. Link jest tylko tu, na blogu. Kto chce pomóc - będę wdzięczna :) Kto nie chce - nie obrażę się :) 

Dodatkowo duża zmiana - poprosiłam koleżankę o moderowanie komentarzy. Czytanie obelg, wyzwisk i mądrości ludowych zbyt wyczerpuje mnie psychicznie. Nie jestem taka twarda, jak niektórzy sądzą. 
Od dzisiaj pieczę nad komentarzami sprawuje Ania - ona też mnie przydusiła o założenie zrzutki ;)
Wszystko jej wina! ;))) 

Z nowości - przyszła dzisiaj kuchnia. W sensie - meble kuchenne. Nie było łatwo, ale są. Cały weekend będziemy je składać ;) 
Może w końcu odkartonię dom? :) 

Tulam Was cieplutko. Mam Wam tyle do opowiedzenia, a tak mało czasu na pisanie! 
Już niedługo, mam nadzieję, się to zmieni :) 

Buziam Was mocno z Kartonowej Czabanorki! :) 

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Zamartwianie

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek nauczę się przestać martwić. Ja się martwię non stop. Ciągle. W kółko. Jak nie jednym to drugim. A teraz moj paskudny, analityczny umysł ma pożywkę, że łohoho! 


Staram się powtarzać samej sobie, że mamy ogromne szczęście z tym mieszkaniem. Bo stał się dosłownie cud! 
Tylko wraz z cudem przybył OGROMNY kredyt na wykończenie (trzydzieści tysięcy to dla mnie wręcz niepojęta kwota...), wraz z nim ogromna rata (500zl) i...
Kasa zniknęła, połowa rzeczy niekupiona, a gdzie tam do "domu marzeń". 

Miało być inaczej. Miał być balkon zarośnięty po brzegi - nie ma kasy nawet na doniczki ;) Ani na pergolę, zadaszenie, czy nawet na krzesła. Balkon golutki. 
Miała być garderoba z toaletką. Toaletki nie będzie. I to przez dłuższy czas. 
Miała być wielka szafka w łazience. A nie ma nawet kompaktu, lustra czy kawałeczka szafki ;)
W sypialni nie będzie ani szafeczek nocnych z plastrów drewna, ani odnawianej komody. 
A w pralni nie będzie półek. W przedpokoju szafki jakiejkolwiek. 
Ale największym rozczarowaniem i tak jest chyba moja pracownia. Nie będzie tapety w róże, ani obrotowego fotela. Nawet nie będzie siedziska na ziemi. Będzie... Nic. 
Nie będzie też nowych ręczników, ani ściereczek. Nie wyszło absolutnie nic z planów. 
Nawet stół nie wypalił. I to nawet ten budżetowy. 

Krzysiek mówi, żeby dobrać kredytu. Ja nie chcę. Bo wiem, że więcej nie udźwigniemy. 
Wszyscy mówią, że mamy czas. Ale... Czy ja mam czas? Już lecę na jakimś nieprawdopodobnym szczęściu i łasce boskiej. 
Martwię się, że nie dożyję zarośniętego balkonu ani nowego stołu. Że sen pryśnie jak bańka mydlana. 

Jednocześnie mam dość oskarżeń, że wszystko sponsorują nam fundacje i zbiórki. Patrzę, jak bank pobiera kolejne raty z konta i nie wiem, czy śmiać się, czy płakać :D
Nie liczy się nic, poza tym, że trzy lata temu była zrzutka. I sześć lat temu też. Dwie zbiórki, które nadały mi łatkę pasożyta. 
Cała praca, jaką wkładam w bloga, firmę, fanpage, maile, grupy wsparcia, jest nieważna. Zniknęła. 

Chciałabym mieć takie życie, jak niektórzy sądzą, że mam. Wiecie, chill out, będzie dobrze, najwyżej ludzie dadzą ;) Impreza na wypasie, kawiory na stole, wakacje na Bora Bora i super fury za kasę z jednego procenta, ihaaa! 
...
...
...żebym tylko tak umiała! 
Jakim byłabym szczęśliwym człowiekiem, umiejąc brać! 
Ale nie, ja się gryzę, zapożyczam, chodzę w rozlatujących się butach i kupuję warzywa w hurtowni, te z odrzutów najchętniej. Bo taniej. Ale nie powiem "pomóżcie". 
Nie powiem, bo znowu przepłaczę dwa miesiące. Albo i dwa lata. 
A za sześć lat ktoś wypomni, że przecież robiliśmy zrzutkę, a teraz nas widział w knajpie na pizzy.

Idę się dalej pomartwić. Wymartwię się na zapas, żeby urodziny, które mam 29 czerwca, były najszczęśliwszymi w moim życiu. Żebym wtedy już nie miała siły się martwić. 

Ogarnę to wszystko jakoś.
Jak zawsze.
Prawda? 

sobota, 13 czerwca 2020

Miało być pięknie, a jest jak zawsze ;)

Dostaliśmy klucze! Oficjalnie już mieszkamy pod nowym adresem, nawet umowę podpisaliśmy i, uwaga uwaga, zapłaciłam już pierwszy czynsz ;)

Lubię pisać prosto z mostu, jak wygląda sytuacja, ale za każdym razem jest to odbierane, jako moje żalenie się. A więc będzie to żalpost, bo kto mi zabroni?

Po pierwsze - miesiąc to bardzo mało czasu, żeby się przeprowadzić. A już dwa tygodnie na remont (tyle urlopu ma Mężny) to jakiś hardkor. Miałam nagrywać filmiki, wrzucać je na YT, pokazać, że da się w miarę niskim kosztem wyprowadzić stan deweloperski na prostą.
Ale nie ma na to czasu.
Jak tylko wpadam do Czabanorki to... tam wre. Jest zaraz "Podaj folię!", "Widzialaś gdzieś worki?", "Mamy jeszcze ten wielki wałek?". Po prostu motorek w dupie i zapierdziel. A montowanie filmów wymaga czasu. Ich nagrywanie również. Czyli plan poszedł się paść na zielonej łące.

Po drugie - źle się czuję. Od jakiegoś tygodnia jestem strasznie osłabiona, non stop zalewam się potem. Rano budzę się mokra jak szczur w kanałach. Boję się, że rak się obudził. Może to być zwykłe przemęczenie, przeziębienie lub udar cieplny (ja i slonko bardzo się nie lubimy), jednak z tyłu głowy siedzi ten cholerny rak. Jestem lekko spanikowana.

Po trzecie - budżet się nie zgadza. Trzydzieści tysięcy to za mało, gdy planuje się zakup całego AGD i kuchni w zabudowie.
Ludzie mówią mi o kompromisach. Non stop słyszę złote rady, typu "prysznic byłby tańszy", albo "wymieńcie kafelki na tańsze".
Wanna jest mi niezbędna do normalnego funkcjonowania. A kafelków nie mamy i nigdzie nie będziemy mieć.
Słyszę o kompromisach, o jakich marzę. U nas chwilowo stanęło na tym, czy ważniejsze jest wc czy wanna i ile garnków możemy kupić (a musimy, bo nasze są trochę z indukcją niekompatybilne). Słyszę, że meble możemy kupić później. Jakie meble? My z mebli kupiliśmy tylko szafy, żeby mieć gdzie upchać to, co powinno być schowane w innych miejscach. I jakie później? Gdy znowu będziemy żyć za 200zł tygodniowo? ;)
Zdaję sobie sprawę z tego, że są gorsze problemy na świecie. Wiem nawet, że i my mieliśmy gorsze problemy. Jednak nie zamierzam udawać, jak to dzisiaj przystoi blogerom, że wszystko jest pięknie tęczowo - różowe. Nie jest.

Marzę, żeby ten ciężki okres się już skończył. Żeby usiąść na spokojnie, napić się kawy i móc chwycić za szydełko. Zarobić tyle, ile nam brakuje.
Nie dość, że pandemia dość ograniczyła moje zarobki, to jeszcze teraz etap przeprowadzki, gdy nie mogę kompletnie nic dorobić. Jesteśmy na lodzie.

Siedzę trzeci dzień i kombinuję.

Tak na osłodę tego żalposta podrzucam Wam zdjęcia ze strefy remontu. Będzie dobrze, prawda?


wtorek, 26 maja 2020

Jak się urządzić i nie zwariować?


Nie wiem.
Nie wiem nic.
Kiedy dostaniemy klucze. Kiedy się wyrobimy. Jak się wyrobimy. Czy wszystko się uda.
Gdybym miała budżet trzykrotnie wyższy, to może bym coś wiedziała. Ale tak to mam zagadkę pod tytułem "W kuchni cargo czy szuflada na śmieci?", bo już na oba te luksusy troszkę nas nie stać.
A może wziąć jedno i drugie, a olać okap kuchenny?

I z takimi zagadkami żyję sobie od półtora miesiąca.
Wybranie AGD to bylo PIEKŁO!
Standardem jest, że na różnych portalach z opiniami, ludzie opinie piszą tylko wtedy, gdy coś im się zepsuje ;) I bądź tu mądry i wybierz piekarnik, płytę indukcyjną, okap, lodówkę, pralkę i zmywarkę.
UDAŁO SIĘ.
Ale lekko nie było. Wszystkie moje typy zweryfikowało standardowe macando w sklepie - bo oczywistym jest, że na papierku i ekranie telefonu wszystko wygląda dużo lepiej, niż na żywo. Wiem na przykład, że Samsung skąpi na półkach w lodówkach (średnio mają o jedną mniej, niż w podobnym modelu konkurencji), Beko jest tak plastikowe, że aż żre w oczy i palce, a LG jest piękne i idealne, ale... drogie. I tak moje marzenie o lodówce dwumetrowej zostało wyparte przez dobrą lodówkę, ale piętnaście centymetrów niższą ;)
Zmywarka też była wyzwaniem - mój upatrzony Siemens też cały z plastiku. Nawet oczami wyobraźni już widziałam, jak z każdym kolejnym myciem zostaje mi w garnku kolejny fragment szuflady na sztućce ;)
A piekarnik? Wiecie, że w samym Neonecie mają 44 modele piekarników Amica? Ja już wiem.
Każda z kolejnych funkcji zmienia numerek i cenę piekaroka. Na szczęście mój był "za złotówkę" (taką promocję hapsnęłam :D), więc... wzięłam taki, ze wszystkim! Nawet ma rożen, obrotowy! Jak braknie mi pomysłu na obiad to upiekę, po prostu, całego kuraka, muahahahhaa!

Czyli, krótko mówiąc, z 30 tysięcy, po zakupie AGD, szaf i oświetlenia, zostało nam 20 tysięcy. Kurna, boliiiiii jak diabli. Jeszcze zamówię meble kuchenne i kolejne pięć tysiaków sobie pójdzie papa. I zostanie 15000 na łazienkę, drzwi, farby, gładzie, rolety, podłogi...

Uda się? Musi. Najwyżej będę żyć miłością do mojego nowego domku ;)))

Tak, musiałam sobie ponarzekać. Bo Krzysiek już nie może słuchać moich wynurzeń pod tytułem "brać cargo czy go nie brać, oto jest pytanie". Wiecie, że taka jedna durna szafeczka potrafi pięć stów kosztować?! Ja nie wiedziałam.

czwartek, 16 kwietnia 2020

Rak a koronawirus, czyli choroba w czasach zarazy


Półtora miesiąca siedzę już w domu. Brakuje mi tylko kuli u nogi w wersji fizycznej. W wersji psychcznej mam ogromną kulę tuż przy głowie.

Jestem typem domownika. Przez pierwsze trzy tygodnie pseudokwarantanny nawet nie zauważyłam, że coś się zmieniło. Pewnie dlatego, że odizolowałam się dokładnie 3. marca, czyli tydzień przed zarządzeniem #zostanwdomu.

Było nawet ciekawie. Skończyłam wszystkie zamówienia, trochę posprzątałam chacjendę, zaprojektowałam cały Nowy Domek, znalazłam idealny sprzęt AGD...
Aż doszłam do Wielkanocy. Tu po prostu wszystko się spsuło.

Czuję się jak w klatce. Robię średnio jedną maskotkę na tydzień. I to zazwyczaj w wersji breloczkowej (całe 4h pracy...).
Tuż przed śmiercią Tata dał mi dwie maszyny do szycia, których nie miałam czasu rozgryźć. Jedna raz dwa odmówiła posłuszeństwa... A w Wielkanoc ją naprawiłam! Dosłownie rozebrałam gadzinę na części pierwsze i śmiga!
Wróciłam do szycia, zamówiłam tkaniny na maseczki (coś muszę robić ;)). A one od tygodnia wiszą w eterze, bo każdy teraz szyje. Od poniedziałku bolą mnie flaczki i raczę się tonami leków przeciwbólowych.
Mój umysł krzyczy, że muszę jechać na kontrolę, tomografię trzasnąć... Ale jak?!
W czasach zarazy? Sześć lat żyję z tym pasożytem w symbiozie i co, mam jeszcze wiruska przygarnąć? Coby mi moje zeżarte płuca zjadł do końca?

Żyję w permanentnym strachu. O siebie, o Krzyśka (beze mnie on zwyczajnie nie ogarnie rzeczywistości...), o Mamę.
Boję się o koty. Boję się akcji "przeprowadzka". Boję się urządzania mieszkania. Online.
Jak to zrobić?!
Boję się. Ciągle się boję.
I to każdego dnia coraz bardziej.

czwartek, 6 lutego 2020

Chyba jestem gotowa ;)

Dużo się dzieje, a ja uparcie staram się nadążać. Ba! Ja chcę (i próbuję!) te dziejenie się przegonić i zostawić w czarnej dupie. Żeby chociaż raz mieć na liczniku 1:0 dla mnie.

Kończy się zwykle tak, jak... Zwykle.
Czyli w zeszłym tygodniu zapalenie spojówek, które płynnie przeszło w infekcję gardła, po czym niepostrzeżenie zamieniło się w "coś siedzi mi w oskrzelach". Kiedy już wygrzebałam się z infekcjowego dołka (bez antybiotyków, ha!), czyli wczoraj, to dopadły mnie moje flaki. Nie, nie wątroba (chociaż ona też w tej imprezie brała udział, całkiem czynny, choć nieco z boku... prawego boku). Rozbolało mnie wszystko, co znajduje się między gardłem a udami. Nawet nie umiałam dokładnie stwierdzić, co to, do cholery, ma być.
Powiem Wam, że moje flaczki skutecznie mogłyby nas uczyć protestowania. Normalnie tylko czekałam, aż wypełzną mi z brzucha i mnie, po prostu, uduszą.
Po próbach z Dexakiem (spełzły na niczym), przeprosiłam się z Pyralginą. I, może cała zlana potem i słaba jak kłos na wietrze (podczas gradobicia), jakoś funkcjonuję. Towarzyszy mi Furia (leżąca na moim brzuchu) i Valkiria (leżąca mi, jak zwykle, na twarzy - mam właśnie na głowie uroczy kapturek złożony z jej ciapatego ciałka).

O atak flaków podejrzewam stres. Bo w weekend sprzedaliśmy nasze oazisko, akwarium.
Na fejsie już opowiadałam, to i tu opowiem ;)

Jakieś trzy lata temu odbyło się losowanie mieszkań spoldzielczych. Mieszkania były wówczas ogromnym polem z górką, na które codziennie wyprowadzaliśmy Reksia na spacer.
Radość z wygranego losowania była wielka, chociaż dosyć fantasmagoryczna.
Po pierwsze - no. Bloki mieli dopiero budować.
Po drugie - czynsz miał wynosić około 1200zl. Trzy lata temu wydawało nam się to ogromną i niepojętą sumą.
Więc tak sobie odkładaliśmy decyzję na później. Raz twierdziliśmy, że mieszkanie bierzemy. Po tygodniu, że jednak nie.
W zeszłe wakacje co wieczór chodziliśmy z Reksiem pod budowę i patrzyliśmy, jak powolutku powstaje nasz hipotetyczny nowy domek.
Taki z windą. I z parkingiem podziemnym.
I bez gazu!
Bo, pewnie o tym nie wiecie, ale oboje z Mężnym boimy się gazu. Ja, bo to jest dość wybuchowy. On, bo taki wybuch butli z gazem przeżył. W pierwszym rzędzie, który był pół metra od butli.
No i ten brak gazu w nowym mieszkaniu... No, mocny argument, nie?
Całymi tygodniami wybieraliśmy mieszkanie, ślęcząc nad planami budynku. W końcu przyszedł moment, gdy zaczęli wzywać do siedziby Zarządu Budynków Miejskich, żeby wybrać sobie chałupkę.
Byliśmy 154 w kolejce. Codziennie zaglądałam na stronę, czy nasze upatrzone mieszkanie jest dalej wolne. No i dwa razy się zdarzyło, że ktoś nam chatkę zaiwanił.
Jedno z cudnym widokiem na park. Drugie na siódmym piętrze.
Dopiero trzecie (oczywiście o numerze 13) udało się zaklepać ;)
I tak upłynęły jakieś trzy lata.

Powstał pierwszy blok. Oddali nowym lokatorom klucze.
Powstał drugi blok. Oddali klucze.
A nasz budynek, mimo, że miał powstać jako pierwszy, ciągle wykańczają.

W końcu się poddaliśmy. Ostatnio bardzo krucho u nas pod względem finansowym. Ogólnie Mężny dobrze zarabia, ale tylko w sezonie budowlanym - zimą, no cóż, bywa różnie i raczej nie kolorowo.
Az przyszedł styczeń. Za sam czynsz i media zapłaciłam prawie 1000zl. Słownie - dziesięć tysięcy gum kulek! I to bez odstępnego...

Znowu nastąpił okres zastanawiania się. Ryzykować i iść na swoje, które trzeba doprowadzić do stanu mieszkalnego (bo dostaniemy lokal w wersji "sexy beton z oknami i drzwiami, ale tylko wejściowymi"), czy dalej wynajmować.

Jakoś tak dotarło do mnie, że... To chyba jakiś znak.
Tu podwyżka czynszu, tu nowe mieszkanie. Kto w dzisiejszych czasach dostaje NOWIUTKIE mieszkanie od miasta?
Może i czynsz wysoki, ale jest w nim rata kredytu. Bo to taki myk, że miasto wzięło na siebie kredyt, a lokatorzy go spłacają ;)
Może i trzeba zdobyć jakieś 20 tysięcy na doprowadzenie tego ze stanu "lokal" do stanu "dom", ale... Kurde, to jest ogromna szansa!

Więc... W okolicach maja się przeprowadzamy :)
Sprzedajemy wszystko, co można sprzedać, pracujemy zawzięcie na dwa etaty, żeby spełnić nasze marzenie o domku :)

No i tak doszło do tego, że nie wyrabiam. Mam za dużo zadużości na głowie, ale... Jestem szczęśliwa.
Mimo wszystko.
Bo będzie nowa kuchnia. Będzie duża wanna, gdzie będę się pluskać z Mężnym. Będzie też garderoba. I pralnia! No bo po co nam dwie łazienki? ;)
Wybrałam już praktycznie wszystko.
Wiem, jak to będzie wyglądać.
Może i jestem ciałem jeszcze w tym mieszkaniu, ale moja głowa... Moja głowa jest już w Domku :)


Zatem - jeżeli potrzebujesz maskotki, chusty, czapki, koca - zapraszam! Chętnie go dla Ciebie udziergam.
Jeżeli cierpisz na nadmiar gotówki i nie wiesz, jak ją dobrze spożytkować - moje konto na Avalonie chętnie przytuli ;)

Tulam Was mocno mocno i... Trzymajcie kciuki, żebym wytrzymała takie tempo do maja :)

czwartek, 23 stycznia 2020

Magia węzłów


Mama pojechała po wyniki mojej tomografii. I od wczoraj, od kiedy tylko wspomniała, że się do Katowic wybiera, cierpię.
Najpierw odezwała się wątroba, bo ona definitywnie nie znosi stresu. Nałykałam się przeciwbólków. A, że ostatnio poważniejszy atak miałam jakoś we wrześniu to... No, odwykłam od ćpania. I złapałam fazę pt. "Kaj jo je i czy to sen, czy już rzeczywistość". W tym stanie postanowiłam zrobić sobie termofor.
No i wlewam do niego wrzątek, ale ta termoforowa dziurka jakoś się pomniejszyła i była mniej stabilna, niż zazwyczaj... No i wylałam sobie na rękę z pół litra wrzątku.
Bo, oczywiście, reakcje opóźnione naćpaniem. Zanim w ogóle zauważyłam, że woda leci mi po palcach, wysłałam smsa do mózgu, że ma przestać lać wodę i wrzucić ten cholerny termofor do zlewu (nie na ziemię, bo koty wszędzie... Jak zawsze, gdy się tylko do kuchni wejdzie) to było już po ptokach. Cały wieczór leżałam z ręką w lodowatej wodzie.
Ale to dopiero było preludium. Około 20 zaczęło się piekło.
Migrena. Ale nie "migrena", tylko MIGRENA. Taka z rzyganiem, sraniem, światłostrętem i łzawieniem oczu. All inclusive.
Zasnęłam o 21 i nie obudziłam się aż do rana. Rano jakby trochę lepiej z głową, ale brzuszek ma jakieś wonty.

Tylko, te wonty jakieś dziwne. Jakby nie moje. Bardziej fantomowe.
I dzwoni Mamuśka, że to ją brzuch z nerwów napiernicza. Ocho. To ja już wiem.

Z Mamą mamy szczególną więź. Dzwonimy do siebie w tym samym momencie, chorujemy w tym samym momencie, nawet nie muszę z nią rozmawiać, żeby wiedzieć, gdy coś jest nie tak.
Identycznie mam z Krzyśkiem, chociaż tu już bardziej ma poziomie emocjonalnym.
Wychodzi rano do pracy, radosny jak skowronek. Nagle przychodzi 13 czy 14 i łapie mnie, nie wiadomo po co, dlaczego i na kogo, mega wkurw. Taki nie do wytrzymania. Mam ochotę rzucać talerzami, garnkami, a przede wszystkim tasakami.
Po chwili Mężny dzwoni, że ktoś go w pracy wkurwił.

Nadeszły czasy, gdy magię się wyśmiewa. Gdy się jej nie rozumie.
Magia to nie różdżki i zaklęcia. Chociaż te drugie też potrafią działać.
Magia to ten świat, który przysłaniają nam komputery, telewizja i telefony. Magia kwitnie, gdy masz czas myśleć.
Wystarczy chwilę się ponudzić, żeby to dostrzec. We wszystkim.
W kwiatku, który rozkwitł, a był na granicy śmierci. Tylko tak czesto do niego mówiłaś, żeby się nie poddawał i walczył, że w końcu posłuchał.
Magia jest w kocie, który spojrzy Ci w oczy i przyjdzie na mentalne zawołanie. Chociaż Twoje usta nie drgnęły.
Magia jest w powietrzu, gdy namacalnie czujesz wiosnę w powietrzu, chociaż jeszcze śnieg pokrywa ziemię.

Dzisiaj poczułam wiosnę. Nie wiem, dlaczego, bo mamy styczeń. Teoretycznie środek zimy. Ale coś czuję, że zaraz nam przebiśniegi zakwitną.

Nuda jest piękna.
To z nudy powstają najlepsze pomysły, nudzenie się rozwija kreatywność, podnosi poziom energii.
Nuda... Jest lekiem.
Takim za darmo i gratis, w prezencie.

Właśnie nudzę się w wannie, w gorącej wodzie. Brzuch się trochę uspokaja. A zaraz będę wiedziała, co w tym brzuchu siedzi.
Trzymajcie kciuki :)

Edycja:
Ha! Tomografia mówi, że mamy stabilizację :D
Węzły przysercowe zmalały, największe zmiany na wątrobie również. Węzły chłonne w bebaszkach do 13mm, dalej naciek na trzustkę (ale to mam już z dwa lata). Węzły przy płucach się opanowały i wróciły do normy. Jedynie prawy jajnik, w sensie ten mój jedyny, szarżuje. Ale już w tk zaznaczyli, że to torbiel, a nie, że przerzut.
Kości milczą ;)
Dobra nasza! Czyli jeszcze trochę Was powkurzam ;D

wtorek, 14 stycznia 2020

Wiecznie niezadowolona


Ciężko być mną.

Nie będę narzekać na chorobę, świat i życie. Nie tym razem.
Ponarzekam troszkę na siebie ;)

Jestem genialnym wymyślaczem. Mam w tym mistrza. Wymyślę wszystko: zbuduję strategię przejęcia władzy nad konikami polnymi, skonstuuję machinę oszukującą automaty z napojami, a w wolnej chwili, na kolanie, naskrobię plan oblężenia najbliższej pasmanterii.
Mam mnóstwo świetnych pomysłów.
Ale cały ból polega na tym, że chciałabym zrealizować je wszystkie. NA RAZ!

Do tego nie wystarczy mi, że coś jest zrobione. Mogłabym pisać scenariusze do brazylijskich telenoweli. Zawsze znajdę coś, co mogę ulepszyć, usprawnić, a w gruncie rzeczy - wszystko wydaje mi się być nieukończone.

Spójrzmy chociażby na bloga.
Chciałabym, żeby miał śliczne etykiety, piękną grafikę, spójne zdjęcia, do tego ładnie posegregowane wpisy, a jeszcze chodzą mi po głowie przynajmniej trzy serie notek.
Najchętniej założyłabym nowego. Żeby był idealny.

Patrzę na fanpage i widzę, że mam do zrobienia nowe zdjęcie w tle, nowe profilowe... Wszystko takie niepasujące do siebie i skrajnie nieprofesjonalne.

Dochodzą jeszcze trzy świetne pomysły "biznesowe".
Ale czy je realizuję? Nie!
Cały dzień męczyłam się dzisiaj z grafiką, bo po raz kolejny uznałam, że potrzebuję fajnego logo.

Bo, muszę zaznaczyć, nigdy nie jestem do końca zadowolona z tego, co zrobię. Zawsze znajdę dziurę w całym, jakiś szczegół, który mnie irytuje.
W tym momencie na przykład bardzo irytuje mnie zła jakość grafiki w tle na FB.
I jutro to, kuźwa, naprawię.

Powoli uczę się odpuszczać. Zaznaczać granice danego projektu. Nie bawić się w nieskończone poprawki.
Do tego trzymam się planu pod tytułem "tylko cztery projekty na raz". Projekty, czyli realizowane cele ;)

No i przez to wszystko brakuje mi doby. Serio, czasami nie wiem, w co mam ręce włożyć. A przecież potrzebuję czasu, żeby czasem się umyć. Bo na jedzenie i sen już całkowicie nie umiem wygospodarować dostatecznej ilości czasu. Jeżeli nie zauważyliście - jest po drugiej w nocy. A ja jeszcze z godzinę posiedzę.

Chciałabym mieć wszystko w dupie. Oj, jak ja bym chciała pozbyć się moich ambicji. Poczuć, że moje pomysły są złe.
Żebym mogła po prostu zająć się tylko i wyłącznie sobą...

Ale to chyba nie byłabym ja.

Póki co melduję, że nowy cykl na blogu się opóźni. Znacznie. Mam przed tym jeszcze kilka projektów do zrealizowania.
Ważniejszych. Bo dotyczących mnie samej.
Potrzebuję czasu dla siebie, zwyczajnie.

Coś dla ciała, coś dla ducha, coś dla świata i coś dla pracy. Taki jest plan działania na przyszłość.
Będę się tego grzecznie trzymać.
Oby.

Poza tym... Nic nowego. Dalej nie odebrałam wyników tomografii. Nie krzyczcie. Nie rugajcie. Nie pouczajcie.
Od połowy grudnia czuję się wyśmienicie.
I nie mam najmniejszej ochoty słychać czyichś rad ;)

A jeżeli chcecie czasem poczytać, co mi siedzi w głowie, wchodzcie na Lucynkownik. To taki malutki pamiętniczek. Blog starej generacji.
Istnieje tylko po to, żebym umiała poukładać swoje myśli.
Tylko się nie przerazcie, sensu tam raczej nie odnajdziecie ;)

No. To tyle. Do usłyszenia!