czwartek, 16 kwietnia 2020

Rak a koronawirus, czyli choroba w czasach zarazy


Półtora miesiąca siedzę już w domu. Brakuje mi tylko kuli u nogi w wersji fizycznej. W wersji psychcznej mam ogromną kulę tuż przy głowie.

Jestem typem domownika. Przez pierwsze trzy tygodnie pseudokwarantanny nawet nie zauważyłam, że coś się zmieniło. Pewnie dlatego, że odizolowałam się dokładnie 3. marca, czyli tydzień przed zarządzeniem #zostanwdomu.

Było nawet ciekawie. Skończyłam wszystkie zamówienia, trochę posprzątałam chacjendę, zaprojektowałam cały Nowy Domek, znalazłam idealny sprzęt AGD...
Aż doszłam do Wielkanocy. Tu po prostu wszystko się spsuło.

Czuję się jak w klatce. Robię średnio jedną maskotkę na tydzień. I to zazwyczaj w wersji breloczkowej (całe 4h pracy...).
Tuż przed śmiercią Tata dał mi dwie maszyny do szycia, których nie miałam czasu rozgryźć. Jedna raz dwa odmówiła posłuszeństwa... A w Wielkanoc ją naprawiłam! Dosłownie rozebrałam gadzinę na części pierwsze i śmiga!
Wróciłam do szycia, zamówiłam tkaniny na maseczki (coś muszę robić ;)). A one od tygodnia wiszą w eterze, bo każdy teraz szyje. Od poniedziałku bolą mnie flaczki i raczę się tonami leków przeciwbólowych.
Mój umysł krzyczy, że muszę jechać na kontrolę, tomografię trzasnąć... Ale jak?!
W czasach zarazy? Sześć lat żyję z tym pasożytem w symbiozie i co, mam jeszcze wiruska przygarnąć? Coby mi moje zeżarte płuca zjadł do końca?

Żyję w permanentnym strachu. O siebie, o Krzyśka (beze mnie on zwyczajnie nie ogarnie rzeczywistości...), o Mamę.
Boję się o koty. Boję się akcji "przeprowadzka". Boję się urządzania mieszkania. Online.
Jak to zrobić?!
Boję się. Ciągle się boję.
I to każdego dnia coraz bardziej.