piątek, 20 listopada 2020

Koronkowe przygody, covidowe dyrdymały i pandemiczne leczenie ;)

Kurde, to moje życie jest dziwne ;)

Byłam sobie 26. października u onkologa. Pisałam o tym ostatnio ;) 28. października miałam tomografię.

I tu pierwsza niezgodność z tym, co znam z onkologii: tomografię zrobili mi za jednym podejściem! Zwykle to wyglądało tak, że pierwszego dnia miałam bebechy (i musiałam wypić półtora litra wody z kontrastem, co zajmowało jakieś 3h), a za tydzień dopiero badanie klatki piersiowej. 
A tu w środę trzasnęli mi całość, bez picia wody (!!!), praktycznie od strzału. Mieli lekkie opóźnienie, ale i tak byłam szybciutko w domu.

3 listopada miałam się zgłosić na pierwszą chemię. Tia, tylko mnie tu coś łamie w kościach, cherlam jak gruźlik, podwyższona temperatura. Krótka kalkulacja - od wizyty w Katowicach do 3 listopada wychodzi dwa tygodnie. Nosz, szlag, musiałam koronkę złapać!

Najpierw próba dodzwonienia się do rodzinnego. Dodzwoniłam się za 52. (!) razem. Teleporada, skierowanie na wymaz. Po różnych przejściach udało się zapisać na 8. listopada. Zrobili. Trzy dni czekania i... Negatywny, ihaaa!
No to dzwonię do onkologa, że jestem zdrowa, w sensie negatywna, tylko trochę zagrypiona. A tu słyszę, że w systemie jestem na kwarantannie do poniedziałku 16. listopada. Zapisali mnie na piątek, czyli dzisiaj. Zadzwoniłam do Sanepidu (około trzydziestu prób, zanim się udało - już nawet nie chciało mi się liczyć), coby ze mnie zdjęli tą kwarantannę, bo ja z nikim chorym kontaktu nie miałam. Mieli niby zdjąć. Yhym, podobno mieli ;)
W poniedziałek rano budzi mnie jakiś dziwny numer telefonu. Policja. Sprawdza, czy jestem w domu. Pomachałam panom z okna, bo ja praktycznie od marca jestem na kwarantannie i, gdy nie muszę, to nie wychodzę. Nawet do paczkomatu Krzysia wysyłam (10m od domku ;)).
Już myślałam, że to koniec moich zabaw z wymazami... 

Dzisiaj onkolog, niby pierwsza chemia. Dotarłam na miejsce około dziewiątej. Okazało się, że za późno i wszystkie labolatoria i inne EKG już pozamykane 🤷🏻‍♀️ Wszędzie prowadzała mnie asystentka Doktorki, żeby mogli mi badania porobić. Nosz, w ciągu tego roku dużo się pozmieniało. Nie ogarniam zwyczajnie. Krew na pierwszym piętrze, zamiast na drugim. EKG na drugim, zamiast na parterze. Pogubiłam się w cholerę! Po drodze dorwała mnie Ania z sekretariatu oddziałowego i taaaak mnie wyściskała! Stwierdziła, że nasza wzajemna miłość to jest taka trochę chora, bo widujemy się tylko wtedy, gdy ze mną jest coś nie tak ;)

W końcu, po wielu przygodach, dziesiątkach przeprosin i totalnym wykończeniu moich nóg bieganiem po schodach (windy są złe i są źródłem zakażeń, szczególnie w szpitalach), udało mi się usiąść w gabinecie Doktorki. I tu przychodzi psikus roku - na tomografii jak byk stoi, że jest stabilizacja! Przerzuty na wątrobie, mimo braku leczenia, sobie pomalaly, kilka węzłów chłonnych sobie uroslo o parę milimetrów, przerzut przy jajniku urósł o 5mm, ale w skali osiemnastu miesięcy to jest kpina i żart, a nie przyrost. 
I co teraz robić? Wodobrzusze sobie szaleje, bebzol rośnie mi dosłownie w oczach (przy wątrobie warstwa płynu ma aż 7,5cm!), a tu przerzuty sobie milczą i, ignorując zasady działania raka, śpią. 

Dostałam wybór. Albo tradycyjna chemia przez jakieś osiem miesięcy, albo chemia dootrzewnowa. W sensie - zakładają cewnik do brzucha, spuszczają wodę, wlewają chemię, spuszczają pozostałą chemię i wio do domku. Powtórka dopiero, gdy płynu się znowu nazbiera więcej, niż powinno być. A może pomóc i już w ogóle woda nie będzie się zbierać. Ale może też zaszkodzić i dostanę zapalenia otrzewnej. A to już chujstwo jest groźne dla życia. 
I wybierz teraz, człowieku, czy wolisz ponad pół roku srać i rzygać co pół godziny, przytyć 30kg, przeżywać ból kości, nie umieć ustać na nogach, po czym dwa lata dochodzić do siebie (po platynie aktywuje mi się zapalenie stawów i daje mi popalić po roku od końca chemii...).
Czy wolisz jednorazową akcję o podwyższonym ryzyku, bez ciągłego jeżdżenia do lekarza, bez tomografii co miesiąc, bez łysienia, bólu kości, zapalenia żył, niemocy i bez utraty kolejnego roku z życiorysu. 

Jestem w kropce. Mam czas na decyzję do poniedziałku. W poniedziałek albo dostaję chemię tradycyjną, albo kładę się do szpitala i mi ogarniają bebech. 

A że jest szansa, iż w poniedziałek położę się do szpitala to... Dzisiaj znowu miałam wymaz na koronkę ;)
Miejmy nadzieję, że nie włączą mi znowu kwarantanny, bo chyba zwariuję od tej papierologii!

I tyle. Muszę pomyśleć. I się zresetować. Już nawet szydełkować mi się nie chce... 

Ciemka nie lubi pozować do zdjęć ;)