Staram się powtarzać samej sobie, że mamy ogromne szczęście z tym mieszkaniem. Bo stał się dosłownie cud!
Tylko wraz z cudem przybył OGROMNY kredyt na wykończenie (trzydzieści tysięcy to dla mnie wręcz niepojęta kwota...), wraz z nim ogromna rata (500zl) i...
Kasa zniknęła, połowa rzeczy niekupiona, a gdzie tam do "domu marzeń".
Miało być inaczej. Miał być balkon zarośnięty po brzegi - nie ma kasy nawet na doniczki ;) Ani na pergolę, zadaszenie, czy nawet na krzesła. Balkon golutki.
Miała być garderoba z toaletką. Toaletki nie będzie. I to przez dłuższy czas.
Miała być wielka szafka w łazience. A nie ma nawet kompaktu, lustra czy kawałeczka szafki ;)
W sypialni nie będzie ani szafeczek nocnych z plastrów drewna, ani odnawianej komody.
A w pralni nie będzie półek. W przedpokoju szafki jakiejkolwiek.
Ale największym rozczarowaniem i tak jest chyba moja pracownia. Nie będzie tapety w róże, ani obrotowego fotela. Nawet nie będzie siedziska na ziemi. Będzie... Nic.
Nie będzie też nowych ręczników, ani ściereczek. Nie wyszło absolutnie nic z planów.
Nawet stół nie wypalił. I to nawet ten budżetowy.
Krzysiek mówi, żeby dobrać kredytu. Ja nie chcę. Bo wiem, że więcej nie udźwigniemy.
Wszyscy mówią, że mamy czas. Ale... Czy ja mam czas? Już lecę na jakimś nieprawdopodobnym szczęściu i łasce boskiej.
Martwię się, że nie dożyję zarośniętego balkonu ani nowego stołu. Że sen pryśnie jak bańka mydlana.
Jednocześnie mam dość oskarżeń, że wszystko sponsorują nam fundacje i zbiórki. Patrzę, jak bank pobiera kolejne raty z konta i nie wiem, czy śmiać się, czy płakać :D
Nie liczy się nic, poza tym, że trzy lata temu była zrzutka. I sześć lat temu też. Dwie zbiórki, które nadały mi łatkę pasożyta.
Cała praca, jaką wkładam w bloga, firmę, fanpage, maile, grupy wsparcia, jest nieważna. Zniknęła.
Chciałabym mieć takie życie, jak niektórzy sądzą, że mam. Wiecie, chill out, będzie dobrze, najwyżej ludzie dadzą ;) Impreza na wypasie, kawiory na stole, wakacje na Bora Bora i super fury za kasę z jednego procenta, ihaaa!
...
...
...żebym tylko tak umiała!
Jakim byłabym szczęśliwym człowiekiem, umiejąc brać!
Ale nie, ja się gryzę, zapożyczam, chodzę w rozlatujących się butach i kupuję warzywa w hurtowni, te z odrzutów najchętniej. Bo taniej. Ale nie powiem "pomóżcie".
Nie powiem, bo znowu przepłaczę dwa miesiące. Albo i dwa lata.
A za sześć lat ktoś wypomni, że przecież robiliśmy zrzutkę, a teraz nas widział w knajpie na pizzy.
Idę się dalej pomartwić. Wymartwię się na zapas, żeby urodziny, które mam 29 czerwca, były najszczęśliwszymi w moim życiu. Żebym wtedy już nie miała siły się martwić.
Ogarnę to wszystko jakoś.
Jak zawsze.
Prawda?