poniedziałek, 22 czerwca 2020

Zamartwianie

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek nauczę się przestać martwić. Ja się martwię non stop. Ciągle. W kółko. Jak nie jednym to drugim. A teraz moj paskudny, analityczny umysł ma pożywkę, że łohoho! 


Staram się powtarzać samej sobie, że mamy ogromne szczęście z tym mieszkaniem. Bo stał się dosłownie cud! 
Tylko wraz z cudem przybył OGROMNY kredyt na wykończenie (trzydzieści tysięcy to dla mnie wręcz niepojęta kwota...), wraz z nim ogromna rata (500zl) i...
Kasa zniknęła, połowa rzeczy niekupiona, a gdzie tam do "domu marzeń". 

Miało być inaczej. Miał być balkon zarośnięty po brzegi - nie ma kasy nawet na doniczki ;) Ani na pergolę, zadaszenie, czy nawet na krzesła. Balkon golutki. 
Miała być garderoba z toaletką. Toaletki nie będzie. I to przez dłuższy czas. 
Miała być wielka szafka w łazience. A nie ma nawet kompaktu, lustra czy kawałeczka szafki ;)
W sypialni nie będzie ani szafeczek nocnych z plastrów drewna, ani odnawianej komody. 
A w pralni nie będzie półek. W przedpokoju szafki jakiejkolwiek. 
Ale największym rozczarowaniem i tak jest chyba moja pracownia. Nie będzie tapety w róże, ani obrotowego fotela. Nawet nie będzie siedziska na ziemi. Będzie... Nic. 
Nie będzie też nowych ręczników, ani ściereczek. Nie wyszło absolutnie nic z planów. 
Nawet stół nie wypalił. I to nawet ten budżetowy. 

Krzysiek mówi, żeby dobrać kredytu. Ja nie chcę. Bo wiem, że więcej nie udźwigniemy. 
Wszyscy mówią, że mamy czas. Ale... Czy ja mam czas? Już lecę na jakimś nieprawdopodobnym szczęściu i łasce boskiej. 
Martwię się, że nie dożyję zarośniętego balkonu ani nowego stołu. Że sen pryśnie jak bańka mydlana. 

Jednocześnie mam dość oskarżeń, że wszystko sponsorują nam fundacje i zbiórki. Patrzę, jak bank pobiera kolejne raty z konta i nie wiem, czy śmiać się, czy płakać :D
Nie liczy się nic, poza tym, że trzy lata temu była zrzutka. I sześć lat temu też. Dwie zbiórki, które nadały mi łatkę pasożyta. 
Cała praca, jaką wkładam w bloga, firmę, fanpage, maile, grupy wsparcia, jest nieważna. Zniknęła. 

Chciałabym mieć takie życie, jak niektórzy sądzą, że mam. Wiecie, chill out, będzie dobrze, najwyżej ludzie dadzą ;) Impreza na wypasie, kawiory na stole, wakacje na Bora Bora i super fury za kasę z jednego procenta, ihaaa! 
...
...
...żebym tylko tak umiała! 
Jakim byłabym szczęśliwym człowiekiem, umiejąc brać! 
Ale nie, ja się gryzę, zapożyczam, chodzę w rozlatujących się butach i kupuję warzywa w hurtowni, te z odrzutów najchętniej. Bo taniej. Ale nie powiem "pomóżcie". 
Nie powiem, bo znowu przepłaczę dwa miesiące. Albo i dwa lata. 
A za sześć lat ktoś wypomni, że przecież robiliśmy zrzutkę, a teraz nas widział w knajpie na pizzy.

Idę się dalej pomartwić. Wymartwię się na zapas, żeby urodziny, które mam 29 czerwca, były najszczęśliwszymi w moim życiu. Żebym wtedy już nie miała siły się martwić. 

Ogarnę to wszystko jakoś.
Jak zawsze.
Prawda? 

sobota, 13 czerwca 2020

Miało być pięknie, a jest jak zawsze ;)

Dostaliśmy klucze! Oficjalnie już mieszkamy pod nowym adresem, nawet umowę podpisaliśmy i, uwaga uwaga, zapłaciłam już pierwszy czynsz ;)

Lubię pisać prosto z mostu, jak wygląda sytuacja, ale za każdym razem jest to odbierane, jako moje żalenie się. A więc będzie to żalpost, bo kto mi zabroni?

Po pierwsze - miesiąc to bardzo mało czasu, żeby się przeprowadzić. A już dwa tygodnie na remont (tyle urlopu ma Mężny) to jakiś hardkor. Miałam nagrywać filmiki, wrzucać je na YT, pokazać, że da się w miarę niskim kosztem wyprowadzić stan deweloperski na prostą.
Ale nie ma na to czasu.
Jak tylko wpadam do Czabanorki to... tam wre. Jest zaraz "Podaj folię!", "Widzialaś gdzieś worki?", "Mamy jeszcze ten wielki wałek?". Po prostu motorek w dupie i zapierdziel. A montowanie filmów wymaga czasu. Ich nagrywanie również. Czyli plan poszedł się paść na zielonej łące.

Po drugie - źle się czuję. Od jakiegoś tygodnia jestem strasznie osłabiona, non stop zalewam się potem. Rano budzę się mokra jak szczur w kanałach. Boję się, że rak się obudził. Może to być zwykłe przemęczenie, przeziębienie lub udar cieplny (ja i slonko bardzo się nie lubimy), jednak z tyłu głowy siedzi ten cholerny rak. Jestem lekko spanikowana.

Po trzecie - budżet się nie zgadza. Trzydzieści tysięcy to za mało, gdy planuje się zakup całego AGD i kuchni w zabudowie.
Ludzie mówią mi o kompromisach. Non stop słyszę złote rady, typu "prysznic byłby tańszy", albo "wymieńcie kafelki na tańsze".
Wanna jest mi niezbędna do normalnego funkcjonowania. A kafelków nie mamy i nigdzie nie będziemy mieć.
Słyszę o kompromisach, o jakich marzę. U nas chwilowo stanęło na tym, czy ważniejsze jest wc czy wanna i ile garnków możemy kupić (a musimy, bo nasze są trochę z indukcją niekompatybilne). Słyszę, że meble możemy kupić później. Jakie meble? My z mebli kupiliśmy tylko szafy, żeby mieć gdzie upchać to, co powinno być schowane w innych miejscach. I jakie później? Gdy znowu będziemy żyć za 200zł tygodniowo? ;)
Zdaję sobie sprawę z tego, że są gorsze problemy na świecie. Wiem nawet, że i my mieliśmy gorsze problemy. Jednak nie zamierzam udawać, jak to dzisiaj przystoi blogerom, że wszystko jest pięknie tęczowo - różowe. Nie jest.

Marzę, żeby ten ciężki okres się już skończył. Żeby usiąść na spokojnie, napić się kawy i móc chwycić za szydełko. Zarobić tyle, ile nam brakuje.
Nie dość, że pandemia dość ograniczyła moje zarobki, to jeszcze teraz etap przeprowadzki, gdy nie mogę kompletnie nic dorobić. Jesteśmy na lodzie.

Siedzę trzeci dzień i kombinuję.

Tak na osłodę tego żalposta podrzucam Wam zdjęcia ze strefy remontu. Będzie dobrze, prawda?