czwartek, 11 lipca 2019

Odejść. Tego nie robi się człowiekowi.


Nie wiem nawet, jak zacząć. Nie wiem, co się ostatnio w moim życiu odpierdala. Nie wiem, czym na to wszystko zasłużyłam.
Nie wiem, ile ciosów od życia jeszcze zaniosę, ani ile bólu dam radę udźwignąć. 

Gacka, dokładnie tego Gacka, części mnie, już nie ma. 
Postanowił nauczyć się latać. Z siódmego piętra. 
Nie przeżył zderzenia z rzeczywistością. 

Mam wyrzuty sumienia, że nie dopilnowałam. Że mogłam coś zrobić inaczej. Że mogłam chociaż wcześniej zauważyć, że go nie ma w domu...
Jednak z drugiej strony mam dowód, że kociej natury nie przeskoczysz, nie oszukasz, nie oswoisz i nie ogrodzisz nawet siatką. 

W poniedziałek wieczorem, po całym dniu skuwania kafelek w łazience i wynoszenia gruzu, zauważyliśmy, że nie ma Gacka. W sumie cały dzień wszystkie koty siedziały w każdej ciemnej dziurze, bo zwyczajnie głośno było. Szybkie ogarnięcie stanu mieszkania, przegrzebanie szaf i przestrzeni pod meblami. Nie ma. Na balkonie siatka dalej wisi, w oknach też. Pewnie wyszedł drzwiami, nie? No to idziemy na klatkę i do piwnicy go szukać.
Wracamy na chwilę do domu, bo może jednak wypełzł z jakiejś nory? Wychodzę na balkon. Nic podejrzanego. Wtedy Furia wyskoczyła na barierkę, łapą ruszyła siatkę i... Naszym oczom ukazała się ogromna dziura na łączeniu siatki ze ścianą. Normalnie przegryzione mocowania. Aż mi się słabo zrobiło. 
Po dwóch godzinach, około północy, zaczęłam rozsyłać ogłoszenia. Krzysiek zasnął, a ja nie wytrzymałam w domu. Szukałam do trzeciej w nocy... Nic. 

Rano telefon od sąsiada, że w poniedziałek rano sprzątali ciało jakiegoś czarno-białego kota spod naszych balkonów. Krzysiek dorwał panią sprzątaczkę i... Ona potwierdziła, że administracja wywiozła ciało naszego Gacka.

Mogłam sprawdzać siatkę częściej. Mogłam wcześniej zauważyć, że któregoś brakuje. Mogłam wiele. Mogłam.
A w sumie guzik mogłam. 
Nie dalej, niż dwa tygodnie temu, wzmocniłam siatkę kilkoma (kilkunastoma?) trytytkami. 
Cały dzień ogarnialiśmy cholerną łazienkę.
Nie było jak pilnować stada. 

Zdaję sobie sprawę, że tysiące kotów nie miało tak szczęśliwego życia, jak nasz Gacuś. Nie miały brzuszka do wylegiwania się, szczotki do czesania futerka, pełnej michy, setek zabawek, ciepłego łóżka...
Ale kot dla mnie nie jest zlepkiem sierści, uszu, ogona i czterech łap. 
To był MÓJ kot. Tak bardzo mój, że bardziej się nie da. Nawet całkiem niedawno o tym pisałam. Gacek był częścią mnie. 
I teraz czuję się pusta. Jakby ktoś wyszarpał jakąś część mojej osobowości. 
W domu czegoś brakuje. 
Nie umiem pogodzić się z tym, że już nie zobaczę, jak do mnie biegnie, gdy tylko wypowiem jego imię. Nie będzie zaczepiał mnie łapką, żebym go poglaskała. Nie zacznie mruczeć przez sen, gdy tylko go dotknę... 
A jeszcze w niedzielę czesaliśmy się na balkonie. Krzysiek chodził po domu z Gackiem na ramieniu. Wieczorem, przed snem, cieszyliśmy się, że w końcu zaczął się dogadywać z młodą i nawet zasneli obok siebie - Furia wtulona w mój bok, Gacuś na moim brzuchu... 

A teraz go nie ma. Nie wita mnie w progu mieszkania, gdy tylko wrócę. 
Nie patrzy mi w oczy błagając, żebym wzięła go na ręce. Nikt mnie nie pilnuje. Nie chodzi za mną krok w krok. 

Mam jeszcze jakąś chorą nadzieję, że kiedyś się znajdzie. Że to wszystko okaże się pomyłką i zbiegiem okoliczności. Przeglądam ogłoszenia na olx ze znalezionymi kotami. Obserwuję profile okolicznych kocich stowarzyszeń. Może przeżył. Może gdzieś się zaszył. Może ktoś go znajdzie. 
Gdy jestem na dworze, czujnie wypatruję bialo-czarnych plam w krzakach. 
Wyobrażam sobie, jak go tulę na powitanie. Jak go całuję w ten śmierdzący pyszczek. 
I zaraz wiozę do weterynarza, bo ostatnio był na antybiotyku i sterydach.
Wiem, że to nienormalne. Chore. 
Ale trochę mi lepiej, gdy mogę go tulic chociaż w myślach. 

Ledwie otrzasnęłam się po śmierci Reksia. A teraz to. 

Nie będzie drugiego takiego kocurka. 
Gacka. Gacusia. Gackomata. Geralcika. 
Ciapatego sukinsynka.
Mojego czarnucha.