Jak szybko idzie zapomnieć, jak to jest, gdy wcale nie jest dobrze...
Zapomniałam. Zapomniałam, jak to jest, gdy chemia trawi trzewia. Między kolejnymi wlewami miałam miesiąc przerwy i odżyłam. Latałam, skakałam, ośmieliłam się nawet planować. Jeszcze leżąc w szpitalu powtarzałam sobie, że jak wrócę to posprzątam w szafie, wyszoruję kafelki w łazience, umyję dokładnie półki z książkami.
Ale dostałam chemię. I już wiem, że nie ma co planować. Z ukosa zerkam na listę "must to do", która była aktualna zaledwie tydzień temu. A dzisiaj zupełnie straciła swój sens.
Gdy przyjmuje się tą cholerną tabliczkę Mendelejewa raz na tydzień to człowiek też przywyka. Do wszystkiego. Że kości bolą, że dzień zaczynasz od leków, że nic nie ma smaku, że nie masz siły stać. A w momencie, gdy poczułam zew Dawnej Siebie, z nagromadzoną już energią i niemal zupełnym odzyskaniem sił, znowuż zaaplikowano mi to diabelstwo.
I przypomniałam sobie. W żyłach płynie mi czysta magma, wypala resztki sił i planów. Jedzenie smakuje jak wymiociny (dosłownie!). Do tego stopnia jedzenie staje się wyzwaniem, że wolę w ogóle nic nie jeść. Szczególnie, że każdy kęs grozi szybką wizytą w WC i uzewnętrznianiu się muszli. Kości łamią, chcą niemal pękać. Mięśnie wiotczeją, skóra boli przy najlżejszym dotyku. Ciężko oddychać. Tak jakby ktoś usiadł mi na klatce piersiowej i urządzał sobie rodeo. I najgorsze. Nie umiem stać prosto, przytulam się do każdej ściany na swojej drodze, ciężko ocenić mi odległość i wielkość. Chodzę na pamięć. Nie jestem w stanie nawet policzyć siniaków na łokciach i kolanach. Myśli zwolniły do jednej na minutę. Trudno mi nawet zebrać słowa, żeby napisać notkę.
A było tak dobrze! Było tyle planów!
A teraz w planach jedynie przeżyć. I trzymać się maksymy, że jest coraz lepiej. Że wygrywam.
Czuję, jak aliena wyżera chemia. Czuję, jak woła o glukozę.
Boli, napuchł, uciska na wszystko dookoła wątroby.
Umiera.
Byle się pośpieszył. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam.
Trzymaj się, Lucynko! Walczysz cały czas, a walka wyczerpuje niestety. Ale nie tylko ciebie, aliena również, bądź więc silniejsza od niego! Wierzę, że dasz radę :)
OdpowiedzUsuńNie daj się temu cholerstwu.
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby starczyło Ci sił.
Pozdrawiam ciepło.
D.
Lucynko, ściskam Cię:) Gdybym mogła, to oddałabym Ci trochę moich sił
OdpowiedzUsuńLucynko, sił nie mogę Ci dodać choćbym chciała, ale walcz dziewczyno, nie daj się tablicy Mendelejewa! Trzymam kciuki za Ciebie!
OdpowiedzUsuńTrzymaj się. Bo warto, żeby chwile Dawnej Ciebie zapanowały na zawsze już.
OdpowiedzUsuńczytam Twojego bloga od początku, od tamtego roku. postanowiłam teraz skomentować. wiesz - podziwiam Cię za walkę. może to i banalne, ale jednym z największych moich lęków jest to, aby nie zachorować na nowotwór, bo... ja wiem już dziś, że nie znalazłabym takich pokładów siły w sobie, psychicznej siły i fizycznej, aby z tym cholerstwem walczyć i pewnie poległabym na samym początku starcia. nie miałabym siły, na taką walkę. rak szybko by mnie wyplenił z tego świata, podejrzewam... więc tym bardziej podziwiam Ciebie i Twoją walkę! dużo sił życzę Lucynko! :)
OdpowiedzUsuńCzytam Cię od niedawna i podziwiam za waleczność, ja tak jak poprzedniczka na samym starcie poddałabym się, przeszłam trzy operacje i wiem co to znaczy wyjść ze szpitala i podziwiać każdy listek na drzewie i mówić jaki on piękny (niestety po jakimś czasie o tym się zapomina ) ale to co Ty teraz przeżywasz nawet nie chcę sobie wyobrażać. Życzę Ci dużo sił w walce z tym skur.......Pozdrawiam Grażyna
OdpowiedzUsuń