środa, 26 września 2018

Apokalipsa

Mam raka, żałobę, chemię, grypę, okres i jesienną deprechę.
Trochę za dużo na jedną, malutką Lucynkę.


Idę umierać sobie dalej.

środa, 19 września 2018

Przepis na przetrwanie chemii

Trzy tygodnie temu miałam pierwszy wlew Gemzaru z cisplatyną. Zniosłam go bardzo, bardzo ciężko.
W piątek dostałam drugim i... Jest o niebo lepiej!

Jedyną różnicą jest to, że wtedy nie umiałam nic zjeść, a teraz szamam jak szalona. Zdaje się, że motto Taty się sprawdza - "Zjedz coś". Jedzenie było dla Tatuśka antidotum na każdą dolegliwość ;)


I jak dwa tygodnie temu wmuszałam w siebie przeciery warzywo-owocowe, tak teraz pochłaniam głównie białko. I trochę warzyw ;)
Hiroszima w gębie dalej szaleje, ale przez powłoczkę pleśni wyczuwam smak ogórków korniszonych i łososia wędzonego. Gdy tylko łapie mnie brak apetytu wystarczy, że powącham rybkę (śledzia lub łososia), a ślinianki już mi szaleją. Mam wyrzuty sumienia jak cholera, że paczka mojej radości kosztuje około dychy (kurwa, kiedy ryby tak podrożały?!), ale to działa. Nie będę marudzić, bo dzięki temu jestem na chodzie. Nawet mój półwegetarianizm poszedł w odstawkę, bo z dziką radością pochłaniam schabowe, wędliny, a nawet kiełbasy. Coś mi się wydaje, że jest to jakoś sprzężone ze sterydami (pobudzają odnowę tkanek, a tkanki potrzebują białka do regeneracji).
Jeszcze nie tyję, trochę nawet chudnę, ale miewam napady ADHD (co mnie strasznie cieszy po tym zdychaniu przez 10 dni po poprzednim wlewie). Jedynie wczoraj miałam lekkie zachwianie samopoczucia, ale jajecznica z czterech wiejskich jajek mnie otrzeźwiła tak, że nawet drugi raz z psem wyszłam.
A wychodzenie z Reksem to wyższa szkoła jazdy, bo biedaczysko już prawie nie chodzi i cały czas trzeba go prowadzić w nosidełku. Boję się o niego. Chudnie w oczach, przestaje kontrolować pęcherz i jelita. Dwa tygodnie temu odeszła Nusia, która mieszkała z Rodzicami. Tata nawet nie wiedział, że Zołzik poszła na drugą stronę Teczowego Mostu, bo nie chcieliśmy go martwić. Pięć dni później Tata poszedł za nią.
I tak patrzę na Reksia, który jest coraz mniej Reksiem i boję się, że lada chwila będę zmuszona ulżyć mu w cierpieniu.
Trochę tego za dużo jak na mnie jedną...

Ale, póki co, nie myślę. Jem i jestem. A zaraz może jeszcze trochę chatę posprzątam. Byle tylko nie mieć czasu na gdybanie :)

niedziela, 16 września 2018

Sprawozdanie

Wiszę Wam kilka słów wyjaśnień za ostatnią ciszę. No to się zabieram.

4.09.2018 (wtorek)
Wizyta w Katowicach. Moje wyniki są straszne, ledwo trzymam się na nogach. Chemii nie dostałam. Za to dostałam receptę na najdroższy lek w historii mojego leczenia.
150zł za Hepa-Merz. I o ile przy znośnych wynikach powinien starczyć na miesiąc, co da się znieść, to już przy pogorszeniu starczy na maksimum tydzień. I to pod warunkiem, że z trzy razy po drodze zapomnę wziąć jednej dawki. Jakaś masakra.

Następnie bardzo nieciekawy weekend (7-9. 09. 2018).
W piątek Tata w szpitalu już mnie nie poznaje. W sobotę nie poznaje już nawet Mamy. W niedzielę jest w stadium bardzo ruchliwej roślinki. Próbuję rozdrapać sobie brzuch, krwawi nawet z pęcherza.

4:15, poniedziałek 10. 09. 2018
Tata odchodzi.

W czwartek, 13. 09. 2018 odbył się pogrzeb. Jeden z najtrudniejszych, o ile nie najtrudniejszy, dzień w moim życiu. Świadomość odejścia Taty niemal mnie zabiła. Nie byłam w stanie nawet ustać w kaplicy na nogach.

A już dzień póżniej pojechałam na chemię. Wyniki w porządku, wlew też poszedł całkiem znośnie. Nie trzepnęło mnie tak mocno, jak poprzednim razem. W sobotę byłam na chodzie, dzisiaj cały dzień też dawałam radę. Nawet momentami wpadałam w stan radosnego ADHD i brałam się za nieśmiałe porządki w domu.
Zaczęłam sobie też szydełkować czapeczkę, bo włosy sypią się mnie, jak liście z drzew. Wpasowałam się idealnie w jesienny klimat.

Psychicznie?
Nie ma co ukrywać, jest cholernie ciężko. Tłumaczę sobie, że stało się w całym tym nieszczęściu całkiem szczęśliwie, że Tata nigdy nie dowiedział się, że ma raka trzustki. Zżarł go cicho, bez znaku na jakimkolwiek TK czy wynikach krwi. Po prostu w miesiąc zajął wszystkie możliwe organy. Cieszę się, że Tata nie doznał ciężaru słów "ma pan raka i pół roku życia, proszę pozałatwiać swoje sprawy". Że nie musiał żyć z ciężarem zmartwień o całą rodzinę.
Chociaż ostatni tydzień jego życia to było piekło. Wszyscy już wiedzieliśmy, że odchodzi. Że marnieje. Niknie. I nic nie mogliśmy na to poradzić. Pozostawało tylko czekać. I być.

Minęło już kilka dni od śmierci Taty, a ja dalej boję się, gdy dzwoni do mnie Mama. Boję się, co mi powie. Że znowu się pogorszyło? Że odszedł? Że wyje z bólu?
Wiem, że go już nie ma, a ciągle łapię się na tym, że się martwię o to, że umrze.
A to już się stało.

Chyba dalej tkwię w szoku.

Czekam na dzień, w którym znowu będę sobą. Chciałabym.

poniedziałek, 3 września 2018

Hello, my old friend

Znam ból. Poznaliśmy się dogłębnie jakieś cztery lata temu.
Jest jak stary kochanek, który nieproszony wraca tylko po to, aby zapytać nonszalancko "No hej, co tam?". Wcale go nie lubię, mam dość jego buciorów na czyściutkiej podłodze mojego słodkiego domku, ale on ma to w dupie. Wraca, żeby coś jeszcze zepsuć. Zdeptać. Zniszczyć.
Włazi do małżeńskiego łóżka, rozkłada się arogancko na kanapie w dużym pokoju.
I tak trwa, chociaż nikt go nie zapraszał.

Znam go. I wcale nie chcę. Lepiej mi bez niego.
Ale jednak jest. I ciężko go zignorować, gdy szczelnie otula sobą każdą jedną cząstkę mojego ciała.


Przeżyłam kolejną noc, a wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwsza.
Magma płynie mi w żyłach, a ogień trawi kości.
To nie jest życie.
To wojna. A ja trafiłam na pierwszy front.
Kurwa. Znowu.