Nie chodzi mi o wygląd, otyłość, blizny czy inne kwestie zewnętrzne.
Nienawidzę tego, że nie mogę na nim polegać bo buntuje się przeciwko mnie.
Ból atakuje znienacka, jak złośliwy kociak kłębek włóczki - tu pacnie łapą, tam ugryzie, tu szarpnie pazurami...
Wstawać rano bez oceniania, czy coś mnie boli, co boli i w jakim natężeniu. Czy dam radę wstać i iść do pracy.
Mam dość budzenia się dwie godziny przed wyjściem z domu tylko po to, aby zdążyć w razie czego łyknąć garść przeciwbólków. Żeby zdążyły zadziałać przed pracą.
I nie boli mnie tylko wątroba. W sumie, wątroba boli mnie bardzo rzadko.
Częściej wysiadają plecy. Albo rwą mnie szwy w bebechach. Albo nieokreślone bliżej skurcze w jelitach.
Dzisiaj wstałam, ale nie dałam rady zebrać się do pracy. Jutro lekarz. Kolejne trzydniowe L4.
Za dwa tygodnie tomografia. Kontrola.
Jak zawsze drżę z obawy, że pryśnie ta moja krucha, delikatna codzienność.
Bo może i nienawidzę swojego ciała, ale tak bardzo kocham udawać, że jestem zdrowa.
Udawać, że raka nie ma i nigdy nie było...
Tak fajnie jest po prostu żyć, jak miliony innych ludzi. Zdrowych ludzi.