sobota, 29 lipca 2017

Chyba mam wakacje... ;)

No i stało się. Znowu jestem niezorganizowaną artystyczną duszą, która ma głęboko w czterech literach ustalone zasady działania, a i spać kładzie się w okolicach drugiej w nocy.

Nie pasuje mi to.

Tęsknię za wysypianiem się i wstawaniem w okolicach siódmej rano - dzień był taki długi!
Ambitnie próbuję kłaść się przed północą, ale i tak nie umiem zasnąć.
A rano? Rano wszystko jest ważniejsze, poza
 a) skrzypcami,
b) pisaniem,
c) sprzątaniem,
d) rękodziełem.
Mogę godzinami oglądać jakieś durne filmiki na YouTube, a do roboty się nie wezmę.
A jak się już biorę to normalnie chce mi się płakać...

Straszne to trochę. Nienawidzę marnować czasu, ale...
Chyba przesiliłam organizm. Wiecie, jakieś dwa miesiące na pełnej parze, dały mi w kość. Robiłam wszystko, wszędzie, zawsze, od początku do końca. Chyba muszę się odmóżdżyć, zresetować.

Wczoraj się resetowaliśmy na Najcieplejszym Miejscu na Ziemi w Wodzisławiu.


Fajnie było. Chociaż za Kamilem Bednarkiem nie przepadam (nie to, że nie lubię - po prostu nie trafia w mój gust muzyczny, ale chłopaka bardzo szanuję i trzymam za niego kciuki, bo talent ma ogromny!), a i kręgosłup dał mi popalić, to i tak udało mi się nieco odpocząć od czterech ścian.

Co do czterech ścian... :D
W maju zaczęłam rewolucję dużego pokoju. Rewolucja dość skromna, ale niedawno została ukończona :)

Tak było przed:

Zdjęcie rozmazane i nie widać różowych pokrowców i poprzednich firanek.
Po trzech miesiącach kombinowania, zbierania materiałów i ogólnej mobilizacji, doszliśmy do etapu:


Doszło dużo zdjęć na ścianach, książki powiesiliśmy, kwiatki (tymczasowo) wygrzewają się na balkonie. Jest efekt wow ;) Na stole nawet widać mój Bullet Journal (napiszę o nim, fajna sprawa ;)).
Więcej smaczków:




W kociej okolicy lekki syf, ale to przez Charliego ;) (tak, znowu go przechrzciłam, ale dalej zostaje Czarusiem ;))
Czarek szama piętnaście razy dziennie, więc nie ma sensu przekładać misek.
Obrazki na ścianach powieszone są na rzepach montażowych, wszystkie pokrowce uszyłam sama, poszewki też, półki na ścianach to wsporniki.
Wszystko wersja masakrycznie budżetowa, ale... da się? Da.

W kwestii robienia czegoś z niczego...
Oto moja mała pracowania:




Cały zeszły weekend szalałam w małym pokoju, układałam, przekładałam. Dorwałam kawałek starej deski, okleiłam go jakąś okleiną (resztka tła z akwarium :D), Krzysiu powkręcał mi trzymadełka, poprzewlekałam trytytki... I jest :)
W końcu widzę wszystkie koraliki, jakie mam :)))

Więc jeżeli ktoś mi znowu powie, że on nie ma kasy, dlatego nic w domu nie remontuje, to chyba rzucę mu w twarz te zdjęcia ;)
Potrzebna jest kreatywność i pomysł, pieniądze to rzecz przydatna w remoncie, ale nie obligatoryjna.

Teraz szykujemy się do remontu w kuchni. Będzie biało! :) Pochwalę się, oczywiście, efektami :)

Wracając do pracowni - ruszył mój sklepik. Tak oficjalnie, legalnie i na wypasie. Ma wadę w postaci wymuszonych licytacji, ale obeszłam to... zakańczając aukcje przed czasem.
Pierwszy licytujący zawsze wygrywa :)




Zapraszam Was serdecznie.
A teraz.. idę bawić się w kurę domową. Znowu!
Chyba zacznę nienawidzić swojego życia...

* * * * * * * * *
Komentarze karmią blogera. Najedzony bloger to szczęśliwy bloger ;)

czwartek, 20 lipca 2017

Bardziej. Mocniej. W ogóle!

Od jakiegoś czasu silnie walczę ze sobą. W sensie - próbuję być jak papier toaletowy i się rozwijać.
Raz po raz ktoś podetrze sobie mną tyłek, ale nie przejmuję się - gruba ze mnie rolka.

W związku z tym samorozwojem staram się rozumieć różne stanowiska, poglądy. Przyjęłam do wiadomości, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia, a każdy ma zupełnie inne stanowisko.
I różną twardość. I fotela, i zadka.

Jednak skalam bloga i będę lekko polityczna. W sumie, kto mi zabroni?
Mi się nie da niczego zabronić. Nikomu nie da się nic zabronić, zatem...
Trzymajcie się, bo zaczynam.
I będę bardzo subiektywna.

Dzieją się w Polsce różne dziwne rzeczy. Niepokojące. Straszne.
Lekko apokaliptyczne.
Na Czarnym Proteście nie mogłam być. Bo operacja, chemia, różne takie dziwne rzeczy.
Dzisiaj rano ledwo żyłam, bo grypka, skręcona kostka też daje mocno w kość, ale...
Jak nie teraz, to kiedy?
Czy będę mogła wyrazić swoje zdanie głośno jeszcze kiedyś?
Nie wiem. Dlatego naćpałam się przeciwbólowych i poszłam pod Sąd w Żorach.
Z Mamuśką, moją dzielną kompanką. W sumie miałyśmy dwie sprawne nogi, więc akcja miała szansę się udać. No bo Mamuśka też ma skręconą nogę. I też prawą.

I te dwie lewe nogi poczłapały. Postały. Zapaliły znicze.
Płakać mi się chciało. I dalej się chce.
Boję się przyszłości, tego dokąd zmierza nasza demokracja.
Boję się utraty wolności, którą tak sobie cenię.
W momencie, gdy dostałam nadzieję na jeszcze kilka lat życia, zaczynam się bać o kraj.
Jestem patriotką. Bardzo.

I w tym miejscu apel do Was, moi Kochani:
nie mówię, że macie zmienić poglądy, zdanie, priorytety.
Ale proszę Was, tych, którzy się nie zgadzają z obecnym Rządem, wyjdźcie na ulicę.
Wstańcie z kanapy i pokażcie, że Was to obchodzi.
Łatwo jest powiedzieć, że jedna osoba nic nie zmieni...
Ale razem jest nas dużo więcej, niż jedna osoba.

I to nie jest tak, że jestem za PO. W sumie, nie jestem chyba za żadną partią jakoś bardziej. Jedna mi się podoba, ale nie będę zdradzać, która.
Chodzi o to, że jest coraz gorzej. Trudniej.
Staram się nie narzekać, tylko dzielnie stawiać czoła zastanej rzeczywistości, ale już nie wyrabiam.
Wszystko drożeje na potęgę. A renta nie rośnie.
Nie wiem, co by było, gdyby nie Fundacje i Wy, którzy nam dzielnie pomagacie.
Jest CHOLERNIE ciężko przeżyć. Połączyć koniec z końcem, a jeszcze przy tym się uśmiechać. I nie narzekać.
Jest trudno!
Mogłabym się zwinąć w kłębek, udawać, że jest w porządku.
Ale, cholera, nie jest.
Jeszcze kilka podwyżek i nas zlicytują. Dosłownie.
Dlatego wstaję z kanapy i idę.
Jutro o 21:00 znowu będziemy pod Sądem. Porozmawiamy, pośmiejemy się - zapewniam Was, że atmosfera jest GENIALNA na takich sabatach ;)
Przyjdźcie. Nie jako wsparcie jakiejś opozycyjnej partii, nie jako przeciwnicy czy rywale:
bądźmy tam razem, jako ludzie bojący się tego, dokąd zmierza aktualna polityka.
Pokażcie się.
Protestujcie, manifestujcie, żyjcie bardziej - póki możecie.

Dla rozładowania atmosfery:
w autobusach są rozwieszone plakaty koncertu Kukiza. No i wracamy sobie ostatnim kursem, razem z garstką innych manifestantów i grupą młodzieży. Jeden chłopak wypala "Idziecie na koncert Kukiza? Śmieszne w ogóle, jest też polityk o tym nazwisku!".
Na faktach! Mamuśka potwierdzi! :D

Dodatkowo kierowca się nieco zamulił i wywiózł nas na zajezdnię. Zapomniał o ostatnim przystanku.
Moim przystanku!
Pozwiedzałam sobie miasto, pozwiedzałam... ;)

* * * * * * * * *

Komentarze karmią blogera. Najedzony bloger to szczęśliwy bloger ;)

wtorek, 11 lipca 2017

"Życie, życie jest nowelą..." A raczej ekscytującą książką przygodową!

Urodziny przeurodzinowane. I to mocno przeurodzinowane!
Minęły już prawie dwa tygodnie, a niespodzianki się nie kończą :)

W zeszłym tygodniu, w sobotę, odwiedziliśmy Tychy. A tam koncert Grubsona. Pokiwaliśmy się (w moim wypadku), poskakaliśmy (Krzysiowa działka), ponuciliśmy (znowu ja), a nawet darliśmy pyski na całego (a to Krzyś).
Mężny lubi Grubsona. Bardzo lubi. A ja lubię Mężnego, więc dzielnie znoszę kolejne koncerty Grubsona (bo Mężny się tak cudnie śmieje od ucha do ucha, gdy tylko go widzi).
Od domu Marcinków do strusiopodobnej żyrafy jest całkiem spory kawałek.
Przeszłam go!
Na koncercie też z dwie godziny postałam!
I nawet WŁASNONOŻNIE wróciłam (na piechtę!) do domu!
Dumna z siebie byłam niesamowicie. Już nie wspomnę o tym, że pozwoliłam sobie na coś mocniejszego niż sok pomarańczowy, wino, czy piwo. Ba! Nawet od wódki mocniejszego!
I przeżyłam :D




Gorzej było z przeżyciem... kibla!
Tak, kibla!
Stojąc w kolejce dziwiłam się, czemu każdy wychodzi taki zniesmaczony. Wręcz zdruzgotany.
Dowiedziałam się. Przekonałam boleśnie na swoim tyłku (i nosie).
Wszyscy robimy sobie podśmiechujki z indyjskich pociągów, gdzie toaleta to tylko dziura w podłodze.
No to Wam powiem, że kibelek przy scenie wyglądał jak indyjskie WC, wersja deluxe.
Wersja deluxe, bo była dziura w podłodze, a w nią wklejona miska a'la zlew. Ale z wyznaczonym miejscem na postawienie stóp.
Nie wierzyłam własnym oczom. I nie ma zmiłuj dla dzieci, ciężarnych, niepełnosprawnych. Masz dziurę to szczaj.
Syf straszny. Obszczane wszystko dookoła. Nie dziwię się, w sumie. Ciężko wcelować w dziurę.
Ani żadnych poręczy, ani uchwytów, nic.
I jeszcze pobierali za to opłaty.
SERIO.
Dalej jestem zdegustowana do granic możliwości.

Na szczęście zdjęcie zrobione na przystanku poprawiło mi humor.


Z naszymi Marcinkami <3 p="">
Ten przystanek to fajny myk. Podchodzisz do tablicy informacyjnej, klikasz ikonkę z aparatem, robisz zdjęcie, wpisujesz swój mail i... już. Masz zdjęcie na swoim mailu :D
Tak gratis i w prezencie.
Świetna sprawa :)))

W zeszły weekend zrobiliśmy małe przebudowanie dużego pokoju. Miałam się chwalić zdjęciami, ale mam taki syf w chacie, że strach to pokazywać publicznie ;) Od trzech dni jestem lekko niedysponowana, a przedwczoraj skręciłam sobie kostkę. No, może nie skręciłam, nadwerężyłam.
Zwał jak zwał - boli. Leżę na doopie i bawię się z czwartym kotem.

Yhym. Czwartym kotem :D

W niedzielę poszliśmy z Reksiem na dłuuuugi spacer. I wróciliśmy z niego z małym, czarnym kocurkiem. Takim ślicznym :D
Krzysiek tak mnie zszokował swoim "Przygarniemy go?", że aż wyrżnęłam na prostej drodze ;)

No i czarnulek, zaksięgowany w bazie u weterynarza jako Lestat (ale imię to jeszcze kwestia dyskusyjna, poznajemy się, póki co ;)), je, bawi się i śpi.
I daje się zdjęciować :)











Staram się jak mogę dalej być zorganizowaną, pracować, tworzyć i ogarniać.
Ale... świat teraz składa się dla mnie z mruczącej, czarnej kuleczki.
Doświadczona poprzednimi trzema kotami wiem, że te kuleczki bardzo szybko rosną.
Chcę się nacieszyć Lestusiem, jego drobniutkimi łapkami i trybem traktorka.
Z rok będzie już duży.
Świat poczeka, sukces poczeka. Lesiu nie poczeka, dorośnie.
Dlatego to on teraz jest moim priorytetem :)))

* * * * * * * * *

Komentarze karmią blogera. Najedzony bloger to szczęśliwy bloger ;)