środa, 30 listopada 2016

Oddech.

Żyję, żyję moi Mili :)


Czekam sobie na wyniki tomografii bebechów. Wyniki klaty już mam i...
Jest dobrze. Bo nie jest źle ;)
Karteczka głosi, iż mamy stabilizację. W połączeniu z roczną przerwą od chemii daje to JUHU JUPI I JABADABADUUU!
Chyba jeszcze troszkę Was podręczę swoim zapałem do życia. I niechęcią wobec umierania ;)

We wtorek sobie jadę na komisję ZUSowską. Zobaczymy, jak pójdzie. Śmiesznie będzie, jak mnie uzdrowią. Ale oby nie, bo nie widzi mi się latać po sądach i udowadniać, że rzeczywiście jakiś alien spowalnia moje czynności życiowe.
Uh, stresa mam jak diabli ;)

W ramach rozrywki dzień przed komisją idę sobie w świat. A dokładniej na Poniedziałek Kobiet. Akcja skierowana do chorych w trakcie lub po leczeniu onkologicznym (zastanawiam się, w której grupie ja się plasuję ;)). Będziemy się czesać, malować, gmyrać przy pazurkach. Ale przede wszystkim - może znajdę jakąś bratnią duszę, tu, na miejscu, w naszej dziurze zabitej dechami (aczkolwiek urodziwymi dechami ;)). Fajnie będzie, już to czuję w kościach :)

Pytacie nagminnie o bransoletki - będą. Całe 40 sztuk (liczyłam!). Tylko podoklejać do nich zapięcia i gotowe. No...
Będą akurat na start moich aukcji na Charytatiwni.Allegro.

Tak, złożyłam papierki do Avalonu. I, głupiutka, zapomniałam się podpisać pod porozumieniem...
Jutro wszystko doślę i może już w przyszłym tygodniu wystartuję z kopyta :)

Samopoczucie?
Wczoraj i przedwczoraj było genialnie. Wysprzątałam mały pokój (zwany składzikiem bądź pracownią, w zależności od okoliczności ;)), a także odgruzowałam sypialnie (łącznie z myciem okien, ha!). Dzisiaj odchorowywuję nadmiar ambicji. Ale tragedii nie ma, kodeina pomaga :)

Krzysiu wróci z pracy to sobie skoczę do apteki. I znowu nakupię przeciwbólków <3
Pięknie jest mieć z czym iść do tej apteki ;)
Dziękuję Wam bardzo bardzo za wsparcie.

A jakby ktoś jeszcze był zainteresowany błyskotkami to zapraszam:



To co, idziecie ze mną poczytać?
Akurat wyczytuję literki z serii "Skrytobójca" Robin Hobb.
No i... polecam <3 Rewelacja!
Mi książkę podrzucił mój Brat. Skoro jemu przypadła do gustu to musi być dobra (wierzcie mi, wymagający z niego mol książkowy ;)).


wtorek, 22 listopada 2016

Jutro...

Tomografia jutro. Tak samo, jak tydzień temu. Ale tydzień temu nie miałam stresa. Dzisiaj mam.
Nie wiem, dlaczego. Może za dużo na głowie mi siedzi i przez to odporność psychiczna spada?
Who knows?
Póki co - staram się myśleć pozytywnie. Bez zapasu czekolady idzie ciężko ;)


Papiery na przedłużenie renty złożone (i pani w ZUSie była bardzo miła, o dziwo!). Tomografie się robią. Ja kombinuję nad przystąpieniem do fundacji Avalon (podoba mi się nazwa, swoją drogą ;)).

Oj, co to będzie, co to będzie...

poniedziałek, 21 listopada 2016

Po staremu

To nie jest tak, że już wszystko w porządku.
To nie tak, że nie mamy problemów finansowych, że wszystko się układa i jest cud miód i orzeszki.
To nie tak, że się nie leczę, nie wykupuję kolejnych recept, nie jeżdżę na kolejne kontrole i badania.

Wbrew pozorom jestem bardzo wrażliwą istotką. Wyzywanie mnie od żebraków i pijawek boli, nawet nie wiecie jak bardzo.
Po tylu epitetach, które skierowano w moją stronę, wolałam zacisnąć zęby, wziąć kolejny kredyt, czy też przemilczeć kilka istotnych spraw. Jednak nie mam już wyjścia, muszę coś wymyślić, i to na szybko. Bo wypłatę (tak, nawet się do pracy wzięłam, niespodzianka?) dostanę dopiero w grudniu.

Jednak przyszedł znowu moment, kiedy w pokorze pochylam głowę i czekam na wiadra pomyj.
No niestety. Życie znowu pokazało, co potrafi. A ja reanimuję sklepik:

HaLucynki.blogspot.com



Znajdziecie tam kilka par kolczyków, jedną bransoletkę. Póki co wystawiłam to, co mam na stanie.
Zbliża się Mikołaj, nadchodzą Święta.
Może znajdziesz upominek dla najbliższych, jednocześnie pomagając nam przetrwać sztorm.

To jak, pomożecie? :)

wtorek, 15 listopada 2016

Jak utrudniać sobie życie

Właśnie skończyłam czytać serię "Ola i Otto" pióra Aleksandry Rudej (swoją drogą - polecone przez Anię z Aniversum). Książka rewelacyjna - lekka, przyjemna, masująca gardło kolejnymi salwami śmiechu. I przypomniała mi o czymś. O akademiku.


Tak, dobrych parę lat temu mieszkałam w akademiku. Czas to był pięknie prosty i nieskomplikowany.
Wstawałam rano, pożerałam Mlekołaki cynamonowe rozmoczone w jogurcie, robilam termos kawy i, z owym napojem, popierniczałam na zajęcia.
W drodze powrotnej kupowałam jakieś udko czy inne skrzydełko (gdy sakiewka zezwalała - filecik kurczakowy), Jeszcze w pełnym rynsztunku leciałam do kuchni (drugi koniec korytarza), do jedynego garneczka wrzucałam owe mięso i wracałam do pokoju. Prysznic, odcinek jakiegoś serialu. Powrót do kuchni. Wyciągałam kości z rozgotowanego mięsa, dorzucałam do tego samego garneczka (bo przeca tylko jeden miałam!) garść makaronu i serek topiony (tudzież szpinak ;)). Piętnaście minut gawędziłam z sąsiadami. Gotową "potrawę" trachałam do pokoju. W zależności od dostępnych naczyń (jeden talerz głęboki, jeden duży obiadowy, jeden mały i komplet sztućców) wykładałam jedzonko na talerz lub szamałam z garnka. Porcja wychodziła dwudniowa, więc dzień później musiałam tylko szamę odgrzać. Kilka godzin nauki (albo seriali, albo wycieczek miastowych, albo randek, albo imprez, albo muzyki, albo niczego), na kolację pomarańcza lub banan, niekiedy jabłko lub coś bardziej egzotycznego ;) Wieczorem do miseczki wrzucałam garść gwiazdeczek cynamonowych, mieszałam z jogurtem, ustawiałam na noc na kaloryferze. Rano powtórka ze schematu.

Gdy znudziły się śniadania - zmieniałam smak jogurtu. Jajka kupiłam dwa razy. Wszystkie od razu ugotowałam, bo nie chciało mi się co chwilę do kuchni latać. I w ogóle - gotowane były dłużej zdatne do spożycia. Parówki gotowałam w czajniku bezprzewodowym, nie ruszając nawet zada z pokoju. Przywleczone z domu schabowe odgrzewałam w opiekaczu do kanapek. Co śmieszne - chleb kupiłam może ze dwa razy ;) Za to moja współlokatorka wielbiła opiekacz - przywoziła z domu niemal cały chleb przerobiony na kanapki, trzymała je w lodówce i w razie konieczności - odgrzewała w sandwichu ;)
Ziemniaki (całe półtora kilograma) kupiłam raz. Wyprowadzając się wyjmowałam je z szafki - pięknie zakwitły ;)

Nawet szczurka miałam! Demon się nazywał. Cudowne stworzenie!
Zwykle zapominałam kupić mu żarełka, więc jadł to, co ja - makaron, kulki cynamonowe, troszkę mięska i to, co wysępił od sąsiadów z piętra. A po korytarzu często biegał. Lubił :)
Lubił też latać z nożem w pyszczku (nie pytajcie, nie wnikajcie - nie wiem, o co mu chodziło). Klatkę miał zawsze otwartą, spał ze mną w łóżku. I grzecznie załatwiał swoje potrzeby w kuwecie.
Tryb życia mu chyba sprzyjał, bo dożył do sędziwego (jak dla szczurów) wieku czterech lat. Żadnemu z późniejszych ogoniastych się to nie udało.


W czwartki miałam tylko jeden wykład, gdzieś o 18. Poranek poświęcałam na sprzątanie, bo prosto z piątkowych zajęć już jechałam do domu.
Czasami nie jechałam, wtedy wraz z Uti korzystałyśmy z dobrodziejstwa pralni i suszarni. Przy tym trzeba było pamiętać, aby bieliznę suszyć w pokoju na kaloryferze. Miała dziwną tendencję do znikania z akademikowej suszarni. Aczkolwiek trend ten nie dotyczył skarpetek. Podejrzane to było ;)

Na przeżycie miałam 300zł. Starczało i na żarcie, i na wino z czekoladą od czasu do czasu, a nawet na buciki czy kurtkę. A i oszczędzić potrafiłam. Nie wiem, jak to działało, nie wiem.
No dobra, może i miałam małą fabrykę kolczyków i biżuterii ogólnopojętej, ale nie zbierałam na niej jakiś kokosów. Tak raczej reperowałam budżet.

I teraz powiedzcie mi - jak to możliwe, że mieszkając w akademiku miałam czas na wszystko, absolutnie nie byłam zmęczona, nie musiałam kombinować nad rozmnożeniem środków brzęczących w portfelu?
Mieszkamy we dwójkę (plus trzy koty, nie wolno zapominać ;)), a ja od rana latam ze szmatą, zastanawiam się nad obiadem, marudzę, że jemy za mało warzyw. Czas wolny pożerają mi książki. A czas wolny posiadam od godziny 22 do 2. Wcześniej nie umiem się ze wszystkim wyrobić.
Po co nam dwie kompletne zastawy, telewizory, komputry, 56 metrów kwadratowych, dwa mopy, siedem wiader, dwie szafy ubrań?
Jak pomyślę, że wszystkie moje szmatki mieściły mi się w czterdziestu centymetrach szafy to aż nie wierzę.

W którym momencie zamiast żyć zaczęłam sprzątać?

W ramach powrotu do przeszłości dzisiaj na obiad szara breja z makaronem i mięsem. Zrobię na dwa dni. Żeby tradycji stało się zadość!

środa, 9 listopada 2016

Jak zamieszkać z facetem i nie stać się babą ;)

Idei na tytuł notki było kilkanaście:
"Jak zamieszkać z koziorożcem i nie stać się kozą"
"... z wodnikiem i się nie utopić"
"... z rybami i nie znaleźć się w akwarium"
"... z baranem i nie stać się czarną owcą"
"... z bykiem i nie stać się krową"
"... z bliźniakiem i się nie pomylić"
"... z rakiem i nie chodzić wspak"
"... z lwem i nie znaleźć się w klatce"
"... z panną i nie zostać facetem"
",,, z wagą i nie dać się zmierzyć"
"... ze skorpionem i nie dać się ukąsić"
"... ze strzelcem i nie dać się ustrzelić"

(Bogowie, ja serio znam wszystkie znaki zodiaku. Do tego w dobrej kolejności! o.O)


No, ale tak zaczynając:
Notka miała powstać już wieki temu, ale odwlekła się w czasie. W sumie może i dobrze, bo nabyłam kilka dodatkowych skilli i kilkanaście punktów doświadczenia, i... I już wiem.

Planując wyprowadzkę od rodziców, w głowie miałam tylko jedno: swoje kompleksy.
Czy będę musiała cały dzień łazić wyjściowo ubrana?
Czy mam wstawać pół godziny przed nim i się pomalować, żeby przypadkiem mnie bez makijażu nie zobaczył?
SERIO mam co chwilę golić nogi? SERIO?!
Kto będzie zarządzał budżetem? Kto za co płacił?
Muszę kupić kilka par koronkowych majteczek. Przeca nie będę w bawełnianych bokserkach paradować...
Schować głęboko moje różowe kapcie...
Wie ktoś, gdzie można przejść przyśpieszony kurs zarządzania domem?



W praniu wyszło zupełnie inaczej.

Na początku ustaliliśmy, kto ma jakie obowiązki. Oczywiście, można to o kant zada roztrzaść, bo wszystko wyszło zupełnie inaczej. Aczkolwiek wieszając siódme pranie, mogę spokojnie rzucić fochem i stwierdzić: "To Ty miałeś prać!".

Kwestia budżetowa szybko się rozwiązała. Mężny już przy pierwszej wypłacie (jeszcze nie mieszkaliśmy razem ;)) sam wpłacił wszystko na moje konto.
I będę się upierać, że jedno konto w związku to idealna sprawa. Przy ewentualnym rozstaniu można się jedynie oszczędnościami podzielić (hehe, niech podniesie rękę ten, kto w pierwszym roku mieszkania razem coś zaoszczędził ;)).

Makijaż z samego rana? Buehehe. Od trzech lat niemal się nie maluję. I mój chłop żyje. I nawet się ze mną hajtnął ;)))

Golenie nóg? Kolejne "buehehe". Przed basenem. Jak zakładam kieckę. Albo, gdy mam ochotę. A, że zwykle jej nie mam, to latam owłosiona niby yeti. Oficjalnie trzymam się wersji, że to ocieplacze na zimę ;) Chłop nieco się buntuje, zerkając tęsknie na zdjęcia modelek. Zmienia zdanie, gdy rzucam hasłem "Ogolę nogi, gdy Ty ogolisz pyszczek". Zwykle działa.
Nienawidzę tej propagandy medialnej, że kobieta MUSI być GŁADZIUTKA.
Pieprzy mnie to. Mam gdzieś.

Koronkowe majteczki to piekło. Kują, gryzą, a iiiidź! Sam se to noś.
Na szczęście dostałam egzemplarz mężczyzny śliniącego się na widok damskich bokserek. Wygrana na pełnej linii, ihaaa!

Czasami, w ramach "dnia dobroci dla męża" ogolę szłapki i latam mu pod nosem w koronkowych majcioszkach. Potrafi to docenić.
Gdyby tak wyglądała codzienność miałby to gdzieś ;)

A różowe kapcie doczekały się duplikatu nawet. Dostałam je od samego Nie Kawalera!

Kurs zarządzania domem nie jest konieczny. Dom rządzi się swoimi prawami. Gdy brud zaczyna ewoluować i budować piramidy, znajdujesz środek czystości. Później, coby znowu się nie narobić jak wół, trzymasz poziom. Czasami machnąć szmatą i tyle.
A z każdym dniem umiejętności rosną. Nawet nie zauważysz, gdy z własnej woli umyjesz pierwszy raz okna.

Czyli jakie są wnioski?
Nie ma się czego bać. Serio :)
Grunt to pozostać sobą i nie robić nic na siłę.
Jeśli chłop jest Ci pisany - zniesie wszystko.
Jeśli nie jest Ci pisany - możesz stawać na głowie, a i tak odejdzie.


Nie ma co szaleć i się spinać. Życie jest po to, aby żyć :)
(O, jak łatwo mi to teraz napisać! Trzy lata temu nie byłam taka mądra ;))

piątek, 4 listopada 2016

Znamienny sukces

Czasami tak zerknę nieśmiało na blogi motywacyjne, pooglądam jakieś kolorowe pisemka, przemknę przez jakiś kurs doskonalący.
I jestem przerażona.
Wszyscy krzyczą OSIĄGNIJ SUKCES.
I tam pińćset rad, jak to zrobić. Za kolejne pińśet zapłać kartą lub przez paypala.
Żałosne i straszne.

Wmawiają nam, że musimy OSIĄGNĄĆ SUKCES.
Jeśli tego nie zrobimy, jesteśmy nikim.
Jeśli nie ciągnie Cię do sukcesu - jesteś nic nie wart.
Nie zarabiasz milionów - nie osiągnąłeś sukcesu!
A my powiemy Ci, jak to zrobić!

I tak patrzę na tytuły:

"Zarabiaj więcej!"
"Bądź szczupła na Sylwestra"
"Olśnij gości na Święta!"
"Znajomym opadną kopary!"
"Błysk żalu w oczach Twojego eks".

Yhym. Widzicie to, co ja?
Nakręcają nas do zazdrości, do zawiści, do rywalizacji i wzajemnej wrogości.

Nie chcę się wymądrzać, nie od tego tu jestem.
Jednak zdradzę Wam, jak osiągnąć PRAWDZIWY SUKCES, a przede wszystkim
JAK OSIĄGNĄĆ ZEN W SZARODZIENNOŚCI.

Enjoy!


ZDEFINIUJ SZCZĘŚCIE

Pomyśl, czego pragniesz. Ale szczerze.
Dla jednych będzie to dobra praca, dla innych ciepły dom.
Mój ideał to WSTAWAĆ RANO Z UŚMIECHEM.
Robię wszystko tak, aby moje szczęście było na wyciągnięcie ręki.
Dla mnie to jest sukces :)

 DOCEŃ

Napisz sobie, w jakim miejscu życia jesteś.
Czasami nie zdajemy sobie sprawy z tego, co już posiadamy.
Piszesz wszystko!

Wynajmuję mieszkanie.
Mieszkanko jest zadbane.
Mam cudownego Męża i wspaniałych Rodziców.
Starcza nam na życie.
Jestem chora, no ale bez tragedii.
Mamy stary samochód.
Mamy świetne trzy kociambry.

I nagle okazuje się, że już jest SUKCES.

SUKCES to fakt, że ŻYJESZ.
Masz co jeść, masz nawet internet i możesz czytać, co zaraczona wariatka wypisuje na blogu.
Skoro to czytasz to znaczy, że masz też trochę wolnego czasu.

Nie twierdzę, że masz osiąść na laurach i patrzeć na wszystkich z góry.
Prawdziwym ZWYCIĘSTWEM JEST CHĘĆ DO OSIĄGANIA CZEGOKOLWIEK.
Jeżeli chcesz więcej, niż masz to znaczy, że musisz już coś mieć :)

ŻADEN SUKCES NIE ZAISTNIEJE BEZ DOCENIENIA.

Moim ostatnim sukcesem było umycie okna w małym pokoju. Nawet czyste firanki powiesiłam.
To jest dopiero wyzwanie!
Nie równa się z tym żadna kiecka z magazynu o modzie, ani nawet wciśnięcie się w nią na Sylwestra.
Dlaczego?
Bo zrobiłam to tylko dla siebie. Bo nikt mnie do tego nie nakłaniał.
To znaczy, że... chciałam tego ja, a nie ktoś, kto podyktował mi to w podrzędnym artykule.
I nawet ładny widoczek złapałam ;)))



Łapiecie już, o co mi chodzi? :)

Każdy z Was osiągnął już w życiu tyle, że nikt inny nie ma prawa Wam wmawiać, że jesteście nic nie warci i macie osiągać więcej, niż macie.
Może więcej już nie potrzebujecie?
Może nie chcecie?
Może koszty będą zbyt wysokie?

Słuchajcie tylko samych siebie.
Zawsze :)


Swoją drogą, że notka bez kotów się nie liczy, więc... są i one! :D






wtorek, 1 listopada 2016

Nie bój się chcieć :)


"Nauczył mnie czas - upada się, żeby wstać,
bo ważne są tylko przyszłe dni."

Mamy nowy hymn. I chodzimy po chalupce, nucąc pod nosem.
Ciepło jest, spokojnie jest, dobrze jest.
Odpoczywam od raka, od myślenia, od robienia czegokolwiek, na co nie mam ochoty.
Wystarczy przestać się bać :)


Powinni to puszczać w każdym szpitalu onkologicznym. Idealnie w południe. Niby hejnał.


"Nie poddam się! Mnie nie złamie nic! 

Każda z trudnych chwil tylko doda sił!"

Wyciągnęłam z szuflady aparat.
Nawet naładowałam w nim baterie.
Może coś z tego będzie ;)