sobota, 30 kwietnia 2016

Wątrobowe paranoje

Każdy rakowiec, a tym bardziej każdy wątro-rakowiec, ma pewnego bzika. Wręcz obsesję.
Dotyczy ona żółci. W sensie - żółtego koloru.


Wystarczy usłyszeć od lubego coś w stylu "Wiesz, że coś nie tak u ciebie z wątrobą? Masz żółty odcień skóry" i nagle dostajesz szału.
Kilka dni temu Kawaler rzucił mi własnie takim tekstem.
Wpadłam w lekką paranoję.
Odgrzebałam nawet starą skalę bieli, która była dołączona do pasty do zębów.
I tak z uporem maniaka przykładam go do oczu, aby sprawdzić, czy białko dalej jest białe, czy może już wpada w odcień żółci.

Dzisiaj powstała już sytuacja skrajna.
Patrzę na wnętrze dłoni, a ono żółte czystą żółcią!
Biegnę po moją miarkę, przykładam do oka. Niby bez zmian, biel niemal idealna.
W panice szoruję ręce. Gąbką, szczotką, wszystkim, co wpadnie w dłonie.
Nawet niechcący zahaczam spojrzeniem o Domestos, śmiejący się ze mnie z półki.
Ale... kolor puszcza. Skóra znów różowiutka.
Zerkam jeszcze raz do lusterka. Wokół ust żółta ramka.
Yhym...

Zawał z powodu kanapki z musztardą?
Jak widać - da się ;)

piątek, 29 kwietnia 2016

Kocie WC

Dzisiaj notka dla posiadaczy kotów bądź innych zwierzątek potrzebujących żwirku do kuwety ;)

Moja przygoda ze żwirkami rozpoczęła się już wieki temu, kiedy poszukiwałam idealnego wypełnienia kuwetki dla szczurów. Wbrew pozorom wybór nie jest prosty...
O ile jeszcze szczurki dużo nie brudzą, to już znalezienie czegoś, co pochłonie kocie smrodki to już nie lada wyczyn.

Oczywiście zaczęło się od zwykłego piasku.
Zaletę ma tylko jedną - jest darmowy bądź kosztuje grosze.
Na tym zalety się kończą.
Sprzątanie codziennie, smród niesamowity.

Drugie na tapetę poszły żwirki bentonitowe.
Może i siedziały grzecznie w kuwecie, cena nie zabijała portfela. Ale czyszczenie kuwety było tragedią stosowaną. Obojętnie, czy kupowałam żwirek za 5zł czy taki za 15zł i tak po tygodniu od dna kuwety trzeba było odrywać regularne błotko.
Mało przyjemne.
Na miesiąc szły 4 opakowania, czyli koszt miesięczny kreował się średnio 20-60zł. I to przy jednym kocie!
Nie chcę już nawet wspominać o wszędobylskich woreczkach z zawartością kuwet, bo tych żwirków nie można normalnie spuścić w kiblu ;)

Następnie odkryłam żwirki drewniane niezbrylające.
To już było niebo a ziemia w porównaniu do bentonitu.
No ale ciężko bardzo się wygrzebywało kocie kupki, bo ten żwirek z zasady jest dość gruboziarnisty. Niektóre grudki żwirku były większe od kocich kup ;)
Ale cena już nie zabijała. Około 10-15zł za worek, na miesiąc szły dwa.
Daje nam to 20-30zł na miesiąc (na jednego kota).
Zostalibyśmy przy nim, gdyby nie fakt, że Gacek go nagle znielubił. O ile na "jedynkę" chodził do kuwety, to już grubsze sprawy lądowały na kafelkach. Trzeba było wznowić poszukiwania.

Później przyszedł czas na żwirki silikonowe.
Tym byliśmy dłuuuugo wierni :D
Niby jedno opakowanie jest drogie, ale za to dużo bardziej wydajne.
Wady ma niestety dwie.
Pierwsza to "granulki ninja" walające się w kibelku na podłodze. Polecam nadepnąć gołą stopą w środku nocy - działa lepiej niż kawa ;)
Druga to estetyka - ten żwirek nie zbija się w kulki, tylko wchłania w siebie mocz zmieniając kolor ze ślicznego, białego na moczową żółć. Gdy ktoś miał przyjść to i tak trzeba było wymieniać żwirek w kiblu, bo wyglądało to okrutnie ;)
Ale zapaszki chłonął (o ile kupiło się lepszej jakości żwirek - ten najtańszy w ogóle nie zdaje egzaminu), można spuszczać w kibelku. No całkiem mądry wybór.
Na miesiąc szło nam 2,5 opakowania po 16zł sztuka. Ale już na dwa koty ;)
Czyli na jednego kota mamy 20zł na miesiąc. Całkiem nieźle i dosyć wygodnie.

Ale ostatnio zachciało mi się ryzyka (i dzięki Bogom za to!).
Poleciałam na całego i zamówiłam żwirek drewniany zbrylający, Cat's Best EcoPlus.
O ten:

No i tu mogę pisać eseje i poematy na jego temat.
Po pierwsze - siedzi u nas w kuwecie już dwa tygodnie. A wygląda, jakbym dopiero świeżego nasypała!
Grudki wychodzą ładne i spójne, nie przykleja się do dna kuwety.
Świetnie chłonie smrodek. Zaraz po kocie można spokojnie wejść do łazienki i, ha!, dasz radę przeżyć. A nawet wyjść o własnych siłach. No dobra. Nawet nie zauważysz, że przed Tobą był kot ;)
Po drugie - nie trzeba go zmieniać w całości. Wybierasz grudki, a gdy żwirku robi się maławo to dosypujesz świeżego. A grudki bez stresu wysyłasz do kanalizacyjnego raju ;)
Po trzecie - wydajność. Na dwa koty 5l na dwa tygodnie spokojnie starcza. Czyli mamy maksymalnie 10l na miesiąc przy kotach "whiskasowych". Przy dobrej karmie starczy i 7l na miesiąc.
Cena nie powala. Przynajmniej w sklepach stacjonarnych.
Na szczęście jest coś takiego jak "sklepy internetowe", gdzie idzie dorwać to cudo za 60zł w paczce 40l. Na dwa koty to 15zł miesięcznie. Na jednego? Uwaga uwaga - 8zł!!!
Mniejsze opakowania wychodzą drożej - 5l około 13zł, 10l - 23zł... im większa paka tym taniej.
Jak się trafi jeszcze na promocję to ORGIA!
Wadę ma jedną - jest jasny i gdy koty pogrzebią w kuwecie to mamy kremowe okruszki na kafelkach. Ale lepsze to niż silikonowe "ninja".
Nie wiem, jak się będzie sprawdzał przy długowłosych bestiach, ale dla krótkowłosych mruczków to strzał w dziesiątkę.
Polecam z czystym serduchem.
Ten twór tak mnie zachwycił, że musiałam się swoim odkryciem z Wami podzielić ;)

Zdjęcie zakosiłam ze strony zooplus.pl. Mam nadzieję, że mnie nie pozwą ;) W końcu zrobiłam im darmową reklamę. Bo wpis nie jest sponsorowany, za wszystkie testowane żwirki płaciliśmy z własnej kieszeni.
A to, że sklep polecam to inna sprawa - może nie jest najtańszy, ale mają świetne promocje, często rzucają kuponami rabatowymi, a obsługa jest mega szybka.

A co najbardziej lubię w zakupach przez internet? Że nie muszę tragać żwirku, żarcia i innych pierdół do domu. Robi to za mnie kurier ;)

A Wy macie jakieś ulubione żwirki? Dajcie namiary :D

środa, 27 kwietnia 2016

Rewolucja przedmajówkowa ;)

No, w końcu się udało :)
Dokonałam tego, co łaziło mi już dłuższy czas po głowie.
Zjadło mi to ponad dwa dni, ale... chyba warto było? ;)

Po pierwsze - szablon!
Zakochałam się w nim, gdy tylko go ujrzałam. Musiałam go mieć :D

Po drugie - zdjęcia!
Każda notka od tej pory będzie posiadała zdjęcie. Nie wiem, po kij, ale niech będzie, że będzie. Nie ja kreowałam wytyczne współczesnej strefy blogowej ;)

Po trzecie - najważniejsze, ADRES!
Możecie, jak do tej pory, wpadać przez zjemdziada.blogspot.com, ale... możecie też przez

lucynacje.blogspot.com!

W ogóle chciałam załatwić sobie domenę "lucynacje,pl", ale nawet nie wyobrażacie sobie, ile chcą kasy za taki myk o.O 
To już chyba wolę w hosting się pobawić. 
A w sumie to pal licho, dobrze mi tu, u u u u uuu!

Dlaczego postanowiłam pozmieniać i tytuł i adres i w ogóle całą otoczkę?
No... Zżerał mnie już ten rakowy klimat. Wpadam na bloga i widzę "mam aliena". Nosz kur zapiał, dzięki za przypomnienie, bo raczyłam zapomnieć. Raczyłam. Rwa.
Teraz adres i nazwa są neutralne.
Wiecie, dla psychiki to dobre ;)

No. W końcu mogę iść się walnąć do wyrka. I odespać dwa wieczory, które spędziłam przy szablonie. Ufff!


wtorek, 26 kwietnia 2016

Kiedy dorosnę, zostanę...?

Nadchodzi taki moment, kiedy siedzenie w domu dobija mnie doszczętnie. I, w ramach rozrywki intelektualnej, wymyślam sobie ewentualny sposób prowadzenia mojego kruchego żywota w dalszej i bliższej przyszłości.


I tak... W grudniu kończy mi się renta. Jaki ZUS jest wie chyba każdy, nie lubią przydzielać jakichkolwiek świadczeń. Grudzień niby daleko, ale dwa lata temu mówiłam, że chłop ze mną roku nie wytrzyma. To się zdziwiłam ;)

Z jednej strony fajnie byłoby zostać pełnoetatową kurą domową. Ale, przeczuwam, szlag mnie trafi prędzej czy później. Trzeba się zająć czymś. Czymkolwiek.

Opcja pierwsza - wracam do szkoły. A że uczyć się lubię to mi nawet taki pomysł pasuje. Nie będę już tylko wizażystką, stylistka i bhpowcem, ale może jeszcze projektantką wnętrz bądź też florystką? No dobra, nie zapędzajmy się w strefy marzeń, osiądźmy na ziemi. W księgowości też bym się odnalazła. Słynny jest już mój zeszycik wpływów i odpływów, zwany "metodą zarządzania wszechświatem". Żadna złotówka nie umknie moim kalkulacjom, nie ma takiej możliwości... ;)

Opcja druga (kompletnie absurdalna) - powrót do pracy. Przyjrzyjmy się bliżej wyrazowi "etat".
Po pierwsze - cenię swój czas wyżej niż osiem złotych za godzinę. Po drugie - czarno widzę swoje życie z kimś w roli "szefa" moich działań. Pamiętajcie - to ja mam zawsze rację. Żaden szef tego nie zrozumie. Nie ogarnie, że ja jestem w stanie ogarnąć wszystko. Nie nie nie, ten model życia, a raczej unowocześnionego niewolnictwa, pozostawmy osobom nie ceniącym się aż tak wysoko.
A zresztą... Kto przyjmie człowieka z rakiem? Takie rzeczy to tylko w filmach.

Opcja trzecia, lekko przerażająca - własna działalność. I tu mi się zaczyna podobać. Byłabym szefową samej siebie (i być może jakiegoś biednego nieszczęśnika, który trafiłby pod mój nikczemny pantofelek). Teraz tylko wybrać sobie dziedzinę. Pewnie teraz odezwie się chór, krzyczący "Biżuteria!". O nie nie nie. W to się bawić nie będziemy, nie zawodowo. Rękodzielnictwo w takiej formie zupełnie mija się z celem. Why?
Nosz zwyczajnie zbyt emocjonalnie podchodzę do koralików. Boli mnie serce, gdy je wysyłam hen hen hen i nawet nie zobaczę ich w użyciu. Do tego dziedzina jest dość... sztywna. Inny układ koralików? Inny kolor? Ale zawsze (ale to zawsze) mamy tu koralik plus drucik, w różnych konstelacjach.
Ale dzisiaj przyszedł mi do łepetola inny pomysł. Rękodzielnictwo, owszem, ale... ogólnodomowe.
No wiecie, jakieś lampki niestandardowe (a chłop elektryk, może mnie nieco nauczy o łączeniu kabelków? ;)), jakieś kombinatorskie wazony czy dizajnerskie poduchy. Pomysłów w moich neuronach krąży masa. Mogłaby z tego powstać nawet ciekawa rodzinna firemka.
Mama zszywałaby poszewki, tata zająłby się elementami stolarskimi, ja bym sobie maziała farbami, a mój chłop łączyłby kabelki (i kleił LEDy przeklęte).
Może to jest jakiś pomysł..?

Ale ale. Zawsze przecież mogę po prostu wyprowadzać psy na spacer ;)

piątek, 22 kwietnia 2016

Na wyciągnięcie ręki

Patrzysz przez okno. Wszystko jest daleko.
Dopóki siedzisz w zamknięciu wszystko zza okna jest nieosiągalne. Paraliżuje cię strach przed światem.

Lilijki już wystawiają łebki :)


I tu Tolkien w "Hobbicie" miał rację (znowu!).

"Czasem niebezpiecznie jest wyjść z domu bo gdy staniesz na drodze, nigdy nie wiadomo dokąd cię nogi poniosą"

Wystarczy wyjść z domu, a ścieżka sama cię poprowadzi.
I nagle okazuje się, że na przystanek autobusowy masz mniej, niż dwie minutki. Biblioteka jest tuż tuż za rogiem, a nawet sklep zoologiczny, który wydaje się być na krańcu wszechświata, jest całkiem osiągalny.
Wystarczy wyjść i dać się ponieść ścieżce.

Tak sobie wychodzę od trzech dni. I ciężko mi usiedzieć w domu.
Lato wybuchło z całych sił, zapach koszonej trawy, szum wiatru brykającego wśród młodziutkich liści.
Kwiatki oszałamiają zmysły swoim zapachem, słońce delikatnie pieści skórę nieśmiałym ciepłem.
Wystarczy tylko chcieć. Odważyć się.
I wiśta wio!



Tylko moje spacerki objawiają się szybko kurczącymi się zapasami gotówki.
Lepiej dla portfela, gdy boję się wystawić nosa za drzwi ;)

środa, 20 kwietnia 2016

Kwestia życiowa

Od jakiegoś czasu zastanawiam się, co powiem mojej pani doktor, gdy w maju zaproponuje powrót na chemię...
To nie jest takie proste.


Jak wygląda chemia wiedzą tylko ci, którzy ją przeżyli.
Sama nie zdawałam sobie sprawy z jej skutków ubocznych, dopóki nie zaczęły znikać.
Chroniczne bóle kości, kręgosłup który chciał złamać się w pół, kondycja morsa na lądzie po dwóch miesiącach głodówki, płonące żyły, krew niby płynna lawa. I ból. Ten cholerny ból wątroby, żołądka, trzustki, płuc, serca, zębów. Bolało wszystko. Myślałam, że to skurwiel tak boli.
Myśli nieskładnie obijały się o ściany czaszki, zupełnie nie dając się połapać.

Minęło niemal pół roku bez chemii. Jedyne, co mnie czasem boli to wątroba, gdy zaszaleję z alkoholem, bądź niezdrowym żarciem. Okazuje się, że przerzuty na kościach są zupełnie nieodczuwalne. Jestem w stanie stać nawet i z godzinę i nawet nie kręci mi się w głowie. Myśli powoli dają się łapać, tylko czasami zapominam.
No dobra, zapominam bardzo często i gdyby nie notatnik w komórce to nie byłabym w stanie nawet zakupów zrobić. Zapominam, że miałam oddzwonić, że miałam zadzwonić, że ktoś napisał smsa, albo na fb czekają wiadomości do odpisania. Zdarzyło się nawet tak, że zapomniałam zapłacić za gaz (chociaż w notatniku jak byk widniało, że zapłaciłam).
Ale to jest nic.
Patrzę na światło i nie mrużę oczu, oddycham ciepłym powietrzem i się nie duszę, nie mdleję pod prysznicem...

I... czy ja chcę wracać do stadium roślinki? Czy jest w tym jakikolwiek sens?
Znam, a raczej znałam, masę ludzi, którzy żyli długo z rakiem przyczajonym gdzieś w trzewiach, ludzi, którzy nie poznali smaku chemioterapii czy naświetlań.
Znam też, a raczej znałam, ludzi których leczenie wykończyło. Nie umierali na raka, umierali na powikłania po chemii. Pani Ala, pani Marysia, Beatka, Justynka... Wykończyły je powikłania.

Tu pojawia się absurd. Cieszę się, że skurwysyn dopadł mnie na etapie, gdy byłam silna. Że się nie dałam. Że leczenie mnie nie zniszczyło.

Czy jest sens w kurczowym trzymaniu się schematów postępowania?
Lepiej żyć dłużej, ale tego nie czuć, czy lepiej żyć krócej, ale za to na pełnym wypasie?

Póki co zagryzam wątpliwości kiwi i truskawkami. Wierzę, że cholerna teoria o tym, że rak nie przetrwa w alkalicznym ciele, okaże się prawdą.
Póki co - działa :)

Idę na zakupy.
Sama, z plecakiem, listą i garścią drobniaków.
Uśmiechnę się do zachodzącego słońca.
Będę udawać zdrową. I nawet nikt nie skapnie się, że obok stoi wylęgarnia skurwysynów.

PS. Pewnie zauważyliście, że na blogu pojawiły się reklamy. Nie gniewajcie się. Płacą mi za to.
Póki co wyszło 8zł za miesiąc, ale... to zawsze dwa kalafiorki ;)

wtorek, 19 kwietnia 2016

Codziennie


Zalegam na kanapie, gdzieś pomiędzy myciem naczyń a szorowaniem kafelek. Pralka robi ciche "plask mlask wrrr", w telewizorze po raz kolejny Sherlock, który znowu uśmiercił psa.
Szara codzienność przyprawia mnie o ekstazę i szeroki uśmiech.
Wystarczy tylko odciąć się od świata zewnętrznego.
Nie będę oglądać wiadomości, nie będę oglądać wiadomości, nie będę oglądać wiadomości...
Po co psuć sobie humor? :)

wtorek, 12 kwietnia 2016

Hop hop hop!


Mamy tu jakiegoś prawnika?
Pomoc w sprawie dziedziczenia długów i ich przedawniania pilnie potrzebna!
Ratujcie! :(

Tęsk tęsk tęsk


Jak już lato wybuchnie z całych sił to będę się odżywiać tylko truskawkami, czereśniami, cukinią, ogórkami, bakłażanami i arbuzem.
Przysięgam.
Chcę już. Teraz. Natychmiast. Cukinię. Tu. Przed sobą.
I z dwa duże kalafiory <3
Tęsk.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Krótki rekonesans


Wpadam na sekundę. Ot tak, sprawdzić, czy wszystko działa. Ale chyba działa, nie wygląda, żeby było inaczej. Raz dwa trzy, może jakaś próba komentarza?
Przegląd bloga zaliczony pomyślnie.
Chciałam napisać coś mądrego,  natchnionego i ten teges, ale...
No. Za bardzo cieszy mnie brak upierdliwego bólu w prawym ramieniu. I nadmiernie raduje mnie wizja spania do 12 (znowu! :D).
Podusia, łóżeczko, oj, życie jest piękniuteńkie!
I pamiętajcie - gdy watroba kłuje, boli, bułki z mlekiem jedz do woli!
Tak właśnie pozbyłam się wrednego podtrucia. I kolejnych trzech kilogramów ;)
Ciekawa jestem, kiedy pęknę i skażę bloga swoimi poglądami polityczno-ideologicznymi.
Póki co się trzymam. Ale już blisko, blisko...

piątek, 8 kwietnia 2016

Zagadka


Jak to możliwe, że koty mruczą pod naszymi dłońmi, psy posłusznie jedzą nam z ręki, konie niosą nas tam, gdzie nakażemy, świnki morskie przebiegają na zawołanie, papugi mówią naszymi głosami, szczurki śpią z nami w jednym łóżku?
Jak to możliwe, że nauczyliśmy ogłady zwierzęta, skoro sami zachowujemy się jak dzikie, krwiożercze bestie?
Zwierzę człowiekowi przyjacielem, a człowiek człowiekowi wilkiem.

Miziam dwie kupki mruczącego puchu.
Trzeci mruczek chrapie... I znowu śpiewa przez sen :)
Jak ja kocham życie. Noce. I tego chrapacza, co mi spać nie daje.
No dobra, pieSZCZOCHy miziaste też kocham.
Chociaż szczają po kątach. I nie wiem, dlaczego :/

środa, 6 kwietnia 2016

Rewolucja przypominajkowa


Brzuszek urządza mi akcję pt. "Przypomnij sobie, jak to jest mieć raka".
Czwarty dzień walczę z ogromną niestrawnością, bólem żołądka, wątroby, trzustki, kombo na maksa.
Prawe ramię doprowadza mnie regularnie do wycia z bezsilności i bólu. I nie wiem, czy to nadwerezenie, przewianie, czy spuchnieta watroba.
Otulam się swoim strachem, że oto nadszedł kres wakacji odchorobowych.
Nie dopuszczam do siebie tej myśli.
Walczę z nią uparcie.
To przecież jeszcze 34 dni wolności!
Która, niestety, zaczęła zbytnio krążyć wokół łóżka, termoforka i przeciwbólków (które, standardowo, gówno dają).

Jak ja chcę nie mieć już raka.
Jak ja już nie chcę mieć raka.
Uwolnijcie mnie.

niedziela, 3 kwietnia 2016