czwartek, 30 kwietnia 2015

Oto jak marzenie o odkurzaczu robi papa.


Miało być pięknie. Naprawiony samochód i komputer, nowy odkurzacz, spłacona część kredytówki.
Wtem nastaje dzisiaj i wiadomość od właścicieli mieszkania, że wzrósł czynsz. O 400zł.
Marzenia robią jebut z głośnym hukiem.
A ja się upijam czerwonym winem. Na trzeźwo tego nie zniesę.
Przepłakałam całą drogę z Katowic do domu. Brakło łez.
Ach, zapomniałabym.
Chemii też nie dostałam. Bo mam stadko świerszczy w oskrzelach.
Zagwozdka - stać mnie na kupienie leków czy już nie?
Bo z wizją dentysty też się już pożegnałam.
Jak się sypie to po całej linii.
W dodatku dowiedziałam się, że przekochana pani Ala z onkologii katowickiej zmarła wczoraj w nocy.
Nie męczy się już, biedaczka.
A tak bardzo chciała żyć.
Świat jest jednak popierdolony.

środa, 29 kwietnia 2015

Dałam Cysiowi pogłaskać moją rurkę :>


Pakuję się do szpitala. I nie chce mi się!
Ale ale! Zdejmują mi jutro szwy. Się nie dziwię, że cały opatrunek boli przy dotyku... Jest przyszyty do skóry. Taka malutka paczuszka z gazy przydziergana do mnie samej. Masakra :-P
Prawie nie boli. Ciekawsko macam rurkę wyczuwalną pod skórą. Dałam nawet pomacać Lubemu. Był lekko przerażony. Ojtam ojtam. Sztuczna żyłka się nie przejara od chemii. Właśnie. Hoduję na nadgarstkach kolejne dwa zapalenia żył. W sumie to będzie już pięć. Biję rekordy ;-)
Port nie boli. Ale swędzi. W skali od 1 do 10 będzie... Hm... Z pińcet pińćdziesiąt siedem. Albo nie. Pińcet pińćdziesiąt trzy. Awww! Teraz z pińcet dziewięćdziesiąt. Nie drapać nie drapać nie drapać. Kwa!
A w ogole nie wiem jak jutro przeżyję w szpitalu.  Skończył mi się pakiet internetowy. Oj, będzie nudo. Oj, będzie...
Wypatrujcie mnie w niedzielę bądź poniedziałek. Postaram się zgłosić, ha!
Odmeldowuję się. Czas pogonić Gacka z mojego brzucha i się dalej pakować...
Może Gacka też spakuję? :-)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Kuchenny Kopciuszek


Jeszcze z pół roku temu chwaliłam się Wam moimi zdolnościami antykulinarnymi. Wszystko się zmieniło! Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że... mogę skutecznie udawać, że potrafię gotować! 
Odkryłam kilka myków, które znacznie ułatwiają mi kucharzenie. Może i Wam pomogą :)

1. Bierz się za gotowanie tylko w (w miarę) posprzątanej kuchni.
Ciężko się skupić, gdy w zlewie jest masa garów, a okruchy chleba wpijają się w stópki ;)

2. Kupuj rozsądnie (czyli dobrze nie zawsze znaczy drogo, chociaż tanio zwykle oznacza kiepskość).
Trzeba sobie zrobić rozeznanie w produktach. Z doświadczenia już wiem, że z kiepskiej jakości produktów ciężko wyczarować coś dobrego ;)

3. Gdy coś nie wychodzi... improwizuj!
W sosie są grudki? Odpal blender. Nie chce Ci się mielić mięsa? Odpal blender. Chcesz szybko posiekać czosnek i cebulę? Odpal blender.
Blender jest odpowiedzią na trzy czwarte problemów z jedzeniem. Odpowiedzią na pozostałą ćwierć są a) przyprawy, b) minutnik ;)
Ziołami nadgonisz zagubiony smak i aromat. Nie żałuj. Nie są drogie, a czynią cuda. Szczególnie polecam przyprawy prymatowskie. Są na prawdę doskonałej jakości, a ceną nie odbiegają zbytnio od innych przypraw. Raz chciałam zaoszczędzić i kupiłam ziele angielskie innej znanej firmy... i kuleczki były zmiażdżone, malutkie i w ogóle nie pachniały. Kuleczki prymatowskie są wielkie, niemal centymetrowe! I pachną! Opakowanie przypraw kosztuje od 70gr do 1,50zł, a starcza spokojnie na miesiąc. No. Zioła prowansalskie to u mnie idą na kilogramy, ale jestem ewenementem ;p Swoją drogą, że miałam staż w Smaku, który został wykupiony przez Prymat. I, wierzcie mi, jeżeli pracownicy z czystym sumieniem szamają jedzonko, przy produkcji których pracują, to musi być ono świetnej jakości. I nie, nikt nie zapłacił mi za reklamę ;)
Drugą marką, którą uwielbiam jest Dawtona. Mają rewelacyjne koncentraty pomidorowe (z tych minisłoiczków zrobiliśmy słynny już przyprawnik ;)), doskonałe keczupy (nawet ziołowy do pizzy!) i cudne warzywa puszkowane. Do tego są w korzystnej cenie - pomidory w puszce kosztują około 1,70zł, czyli sporo taniej niż np. fix do spagetti. A zdrowiej! :)

W związku z mega zachwytami Jeszcze Kawalera nad wczorajszą obiadokolacją, postanowiłam podzielić się przepisem na lasagne. Jest na prawdę prosta i szybka :)

Metoda na głoda, czyli lasagne (lub spagetti)

Składniki:
mąka
masło (bądź dobra margaryna)
mleko
puszka pomidorów (całe lub w kawałkach, jeden uj)
mały koncentrat pomidorowy
makaron do lasagne
mięso mielone
żółty ser
duża cebula
2-3 ząbki czosnku
szczypta ziół - bazylia, oregano, zioła prowansalskie, pieprz ziołowy i sól

Na początek trzeba stworzyć spagetti i sos beszamelowy (brzmi egzotycznie, a jest banalny!).

Spagetti jest proste. "Zdrowy" sos robi się dokładnie tyle samo czasu, co gotowiec z torebki, czyli tzw. fix.
Na dzień dobry bierzemy cebulę i czosnek. Obieramy. Siekamy (wyciągnąć blender, nie chować). Następnie mięso mielone. Mój chłop lubi dużo mięsa, ja wolę mniej. Nie kupuję gotowego mięsa, tylko biorę kawałek karkówki lub szynki i siekam blenderem :) Mięska potrzebujemy z 200-300 gram. Jak będzie więcej lub mniej to nic się nie stanie ;) Zmasakrowaną cebulę z czosnkiem wrzucamy na gorący olej, dorzucamy zmielone mięsko i rozdrabniamy je widelcem lub drewnianą łopatką. Smażymy z 5 minut, aż straci różowy kolor. Otwieramy pomidory, dodajemy do mięsa, mieszamy. Dodajemy mały koncentrat (dwie wypasione łyżki). Mieszamy. Doprawiamy oregano, bazylią i ziołami prowansalskimi. W ciągu około 20 minut jest gotowe :)

Sos beszamelowy to nic innego jak masło/margaryna, mąka i mleko. Banalne jest.
Dwie łyżki masła rozpuszczamy w rondelku, dodajemy dwie łyżki mąki. Mieszamy dokładnie (ciągle na gazie). Jak się zrobi fajna paćka to dolewamy pół szklanki mleka. Znowu mieszamy. Jak zaczyna gęstnieć dorzucamy jeszcze szklankę mleka. Następnie pichcimy, mieszamy, aż paćka zgęstnieje. Jak teraz smakuje? No cóż. Jak mleko z masłem i mąką? ;) Doprawiamy solą (1/3 łyżeczki) i pieprzem ziołowym (dużo, około płaskiej łyżeczki). Mieszamy. Tadadaaa! Gotowe :) Na ewentualne grudki polecam... zgadliście! Blender! :D

Teraz robimy czary glówne. Czyli: trzemy ser żółty (im więcej, tym lepiej - około 200 gram to minimum). No dobra. Siekamy ser w blenderze ;) Bieremy żaroodporne naczyniszcze, najlepiej wysokie, smarujemy masłem (tudzież margaryną). Na dno wsadzamy warstwę makaronu. Warto poczytać na opakowaniu - ja jestem leniwa i ciężko chora (głównie na lenia) i wybrałam taki nie wymagający wcześniejszego gotowania ;) No, lecim dalej. Na makaron dajemy cieniutką warstwę sosu beszamelacośtam (warto wrzucić go do foliowego worka, zrobić w nim dziurkę i tak go lać), warstwa sosu bolońskiego (też cieniutko) i warstewka startego sera. I tak w kółko z 6-7 warstw. Na wierzchu powinna być warstwa sera. To jest najcudowniejszy element całej potrawy :)
Takie cosik wstawiamy do pół godziny do piekarnika nagrzanego do 180 stopni.
Wyciągamy, chowamy się w kącie, aby nikt nam nie ukradł, i szamamy! Smacznego :)

Myślę, że raz na jakiś czas podzielę się z Wami moimi sposobami na szybkie obiadki :)

Co do portu - tak, dalej napierdala.

piątek, 24 kwietnia 2015

Świat miękkiego łóżeczka


Jestem w domu. Prawie już nie boli (o ile połknę kilka parcotramów). Zachwycam się miękkością materaca i dobrze mi.
Nie psujemy nastroju. Poważniejsze tematy zostawiam na jutro. Bo dzisiaj dostrajam się do świata.
Ciepło. Słonecznie. Miło.
Spokojnie.
Chwilo, trwaj!

czwartek, 23 kwietnia 2015

Bezbolesne, kurwa, leczenie.

Istnieją słowa, na których brzmienie trzeba uciekać. I to szybko.
Jednym z nich jest "To nic nie boli" wypowiedziane przez lekarza.


Słyszałam to cztery razy i jeszcze niczego mnie to nie nauczyło.
Przed gastroskopią (no dobra, nie boli... tylko próbuje udusić), kolonoskopią (drogi lekarzu, który mi ją robiłeś - ja pamiętam, strzeż się ciemnych uliczek, bo zrobię ci to samo, co ty mi!), biopsją (igłą przez żebra, czysta przyjemność)... No i przed założeniem portu.
Samo zakładanie nie bolało, lekarze sobie śpiewali stercząc nade mną ze skalpelami w rękach i w ogóle było zabawnie. Chociaż pokazywanie cycków trzem facetom dziennie do czynności bezstresowych nie należy... No ale dobra, da się znieść. Uczucie dręczenia zastawki serca jakimś wężykiem... Da się znieść.
Ale sytuacja, że leżąc w szpitalu muszę łykać swoje przeciwbólki? Niedopuszczalne. Żeby po zabiegu pielęgniarki mogły mi zaproponować tylko Apap w tabletkach? Nożesz kurwa. Zwijam się z bólu i ssiem trzecią kodeinkę. Ostatnią jaką zabrałam z domu.
Zapowiada się ciekawa noc. Kurwa.


Daleko pójdę, z daleka wrócę.
Dokąd ja pójdę i wrócę skąd?
Zdobędę wszystko, gdy wszystko rzucę,
Odzyskam bezmiar straciwszy kąt.

Ból swój ucieszę, żałość odsmucę,
Śmiechem powitam wygnania ląd!
Daleko pójdę, z daleka wrócę:
Dokąd ja pójdę i wrócę skąd?

środa, 22 kwietnia 2015

Zatrzymaj się chociaż na chwilę!

Dzisiaj wykorzystam moją  pozycję mentalnego guru. No bo wiecie, rak ustawił mnie w dziwnej sytuacji. Ludzie szukają u mnie rady, pociechy i wsparcia. Dziwnie mi z tym nieco, ale powoli się przyzwyczajam ;)


Siedzę właśnie w szpitalu. I zazdraszczam problemów ludziom nie dotkniętym alienem.

Bo nie umie znaleźć jakieśtam sukienki, bo hybryda na paznokciach się wyszczerbiła, bo autobus się spóźnił.
Rozumiem. Nasze własne problemy zwykły się wydawać dużo poważniejsze, niż są w rzeczywistości. Ale zatrzymaj się.
Doceń chwilę.
Bo jesteśmy dziwni. Ciągle na coś czekamy. Nie ma chwil, gdy przestajemy oczekiwać bliżej nieokreślonego czegoś.
Coś może być miłe. Coś może być niemiłe.
Dzielimy chwile na oczekiwanie na przyjemność i strach przed nadchodzącym.
Dość. Zatrzymaj się.
Pomyśl, że teraz istniejesz tylko Ty i chwila obecna. Pozachowuj się jak koty. One nie planują, nie myślą co będzie jutro, pojutrze, za rok. Robią co chcą i kiedy chcą.
Stań się kotem na kilka chwil. Zapomnij o strachu przed egzaminem, ważnym spotkaniem, poważną rozmową. Przestań czekać na imprezę, zakupy, randkę. Ciesz się danym momentem. Doceń chwilę.
Bo może za kilka minut świat przestanie istnieć. Chcesz spędzić swoje ostatnie chwile na czekaniu?
A teraz wyobraź sobie, że niektórzy żyją tak na codzień. Od roku żyję z wyrokiem.
A uśmiecham się częściej niż ktokolwiek z Was. I jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Bo oddycham.
Bo wiem, że złe chwile mijają, a strach siedzi tylko w głowie.
Nie wstyd Ci?
Szukanie wymówek to przyjemne hobby, wiem.
Ale ja wolę żyć naprawdę.
A Ty?

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Nie posiadam się.

Na chwilę obecną posiadam:
- kawę bez mleka
- herbatę z cukrem
- bułkę z serem smażonym (który w magiczny sposób odrasta i nie chce się skończyć)
- mruczącego kota przyssanego do mojej ręki
- obejrzane pół piątego sezonu Gry o Tron.
Nie posiadam się z radości. A jutro będzie radośniej bardziej, bo będzie nowa zabawka w postaci telefonu. I będzie mniej radośniej, bo jutro będzie "jutro do szpitala". I będą mnie kroić, ciachać, konstruować mi jakieś aorty bla bla bla.


Jak najszybciej trafić do serca kobiety z rakiem?
Portem ;)

A jak nazywa się pociąg do zakopanego?
Nekrofilia.

A ile może zjeść Lucynka na sterydach?
Hahaha. To jest żart sam w sobie. Bo nikt tego do tej pory nie zgłębił... gdyż brakłoby żarcia w kraju.

No więc om nom nom, idę miziać się z kotem i odlatywać wyobraźnią do Gry o Tron.
A może w końcu bym ją przeczytała?
Tylko po co psuć sobie tak zacny serial... Hm hm hm.

Jeść.

Wybaczcie, że nie podskoczę z radości. Boli mnie grzbiet.
(a z czego to cytat, no z czego? ;))

sobota, 18 kwietnia 2015

Domek!


Wpełzłam niedawno do naszego przybytku rodzinnego szczęścia. Koty obskoczyły mnie jak dzikusy. I z radości powywracały wszystko :) Bo od czwartku siedziały same, gdyż mój Towarzysz Życia wyruszył do Konina na delegacje i stara się tam naprawić nienaprawialne ;) Nie było mnie zaledwie dwa dni z hakiem, a za oknem już się zazieleniło wiosennie. I tak cudnie pięknie jest!

Muszę Wam, Robaczki moje, bardzo podziękować :) W styczniu na koncie Fundacji zostało mi 300zł i tak starałam się oszczędzać, coby na czarną godzinę starczyło. A że właśnie czarniejsza godzina finansowa nastała to wypisałam papierki i pytam panią Karinkę, ile tam mi w ogóle zostało kasy. I... dużo! Dużo dużo dużo! Spokojnie starczy na zwrot kosztów leczenia z ostatnich trzech miesięcy. I jeszcze troszkę zostanie na zapas :) Teraz dostałam taką wypasioną receptę na jakieś dwie stówy myślę, ale nic strasznego - na to też starczy :) Dziękuję Wam bardzo, bardzo, bardzo! Nie wiem, kto wpłaca i ile (ochrona danych osobowych), ale dziękuję Wam z całego mojego lisiego, zakochanego w życiu, serduszka! :)

Chemia upłynęła znośnie, zaczynam hodować sobie dodatkowe dwa zapalenia żył. Ale to już ostatnie. W środę jadę zakładać porcik. I będę mogła spokojnie w szpitalu wyszywać, robić bransoletki i co tam jeszcze moja kreatywna duszyczka zapragnie. A w ogóle to na dniach reaktywacja Allegro nastąpi. Jak już wspominałam - nastąpiła czarniejsza godzina gotówkowa. Ale nie ma to tamto, wszystko przeżyjem. Co nas nie zabije, to nas wzmocni! Ha! :)

A póki co idę wybierać nowy telefonik :D Kończy mi się abonament i mogę nie dość, że dostać sprzęt który nie będzie się wieszał przy każdej przychodzącej rozmowie (czasami nawet zapomina wydać dźwięku, że w ogóle coś się działo ;p) to jeszcze obniżę koszty telekomunikacyjne o jakieś 30zł. Bo ja taka oszczędna bestyjka jestem, ha!
(Yhy, tylko nie wpuszczajcie mnie do obuwniczego. Tam zwykle tracę zmysł oszczędzania ;))

Tulam cieplutko, mordeczki moje! :*

piątek, 17 kwietnia 2015

Lenistwo zawiewające nudą

No to się chemiuję, dzień drugi. Jutro do domku :) Leży mi parę maili do odpisania, ale spokojnie - tylko wypełznę to odpiszę :)


Wyniki mam cudne. Cytując lekarza "Jest pani zdrowa jak koń, więc zapraszam na oddział" :D
Słonko przyświeca radośnie, humor dopisuje. Marzę o pomidorówce z makaronem. I o frytkach. Zapycham się Princessami (bo promocja w Żabce!).

Z historyjek domowych:
Uparcie mój chłop gra w lotka. I uparcie łudzi się, że wygra darmowe piwo w promocji Tatry. Mój komentarz?
"Nie potrafisz piwa wygrać, a ty o czterdziestu milionach marzysz?" ;)

A w ogóle:
Czym różni się murzyn od pępka?
Niczym. Oba zbierają bawełnę ;)

Żeby nie było - nie jestem rasistką. Bardzo lubię murzynów. I sądzę, że każdy powinien mieć swojego ;)))

wtorek, 14 kwietnia 2015

Humor onkologiczny

Wiele tematów mi ostatnio umyka z powodu konsekwentnego cieszenia się życiem. Bo przypomniałam sobie, że życie ma, przede wszystkim, sprawiać przyjemność. W związku przyczynowo-skutkowym chociaż jedna część powinna wywoływać radochę na pyszczku.


Zatem wyszywam.
Zatem umyłam okna.
Zatem gotuję.
Zatem codziennie o szóstej rano robię Jeszcze Kawalerowi wypaśne kanapki do pracy.
Zatem zmieniłam szablon na blogu.
Zatem przestałam zabiegać o uwagę znajomych, którzy widocznie już przestali być moimi znajomymi.

Lubię dowcipy onkologiczne. Wprawiam tym w osłupienie niektóre istotki. A mój Cyś bywa brutalnie dosadny.

Siedzim w dużym pokoju. Zajączki świetlne hasają po ścianach w dziwnej konfiguracji. Zastanawiamy się, skąd odbija się światło...
Jeszcze Kawaler - Ej! A może zakryj glacę? Może to od niej?

Oglądamy Doradcę Smaku. Włączył mi się monolog.
Ja - Ależ on pocieszny! A w ogóle to zauważyłeś, że strasznie dużo gada ze sobą? Ja w sumie też zawsze dużo ze sobą rozmawiam. No wiesz, zawsze rozmówca na poziomie...
Jeszcze Kawaler - Co z tego, że na niskim poziomie, ale zawsze na poziomie!

Żyjemy w symbiozie ze sobą, we wrogiej alienowi opozycji. I zabijamy go śmiechem.
Bardzo lubię onkologiczne kawały. Ostatnio powalił nas taki:

Blondynka wychodzi od lekarza i pod nosem powtarza "wodnik czy baran, wodnik czy baran". W końcu nie wytrzymała i wraca do gabinetu.
- Doktorze, to był wodnik czy baran?
- Rak, proszę pani, rak.

Mój ulubiony:
Co jest gorsze od homara na talerzach?
Rak na organach.

I na dokładkę:
Przychodzi baba do fryzjera z trzema włosami na głowie i mówi:
- Proszę zrobić mi warkocz.
Po chwili jeden z włosów urwał się. Baba mówi:
- Trudno, proszę zrobić dwa kucyki.
Drugi włos również się urwał.
- To proszę mi zrobić jakiegoś koka.
- Spróbuję, oj... niestety ostatni włos też wypadł.
- Trudno - mówi baba - pójdę w rozpuszczonych.

Bo jak nie chemią dziada to śmiechem go! :D

A w ogóle, całkowicie konsekwentnie, odrastają mi włosy. Mają już z centymetr dlugości i są blond.
Nie dość, że będę blondynką, to w dodatku ciemną... ;)

piątek, 10 kwietnia 2015

Brutalne odkrycie.

Skończył się Ibuprom, Pyralgina i Efferalgan. A recepta na kodeinkę się przeterminowała dwa dni temu. Mniejsza z tym, bo i tak nie ma kto skoczyć mi do apteki. Idę umierać i szamać Apap jak cukierki. Po piątym może przejdzie. W ramach desperacji rozważam przyklejenie plastra przeciwbólowego...


A w ogóle to trafiliśmy z Misiakiem szóstkę w Lotku. Ja mam jedno trafienie zwykłe i jedno w plusie, Cyś po dwa.
1 + 1 + 2 + 2 = 6
To gdzie nasze czydziści milionów, hmmm?

czwartek, 9 kwietnia 2015

No rzesz kurrrr... zapiał!

Wypociłam el notkę. A nawet Notkę.
Wtem zadzwonił Ojcowaty, komórka zwariowała, a cały misterny tekst, cudownie dopracowany, poszedł robić to, co króliczki lubią najbardziej. No trudno.

Było zbyt pięknie zbyt długo. Dla utrzymania równowagi we wszechświecie dzisiaj dogorywam. Boli mnie żołądek, wątroba, kręgosłup, stawy, łydki, żebra i jajniki. Nożesz.

Zabawne w tym wszystkim jest to, że daaaaaaawno już nie miałam tak dobrych wyników krwi.
Białe krwinki nieco niskawe, ale dalej w normie. Żelazo i hemoglobina najwyższe, jakie w życiu miałam. Alat, aspat, bilirubina i fosfotaza zasadowa w normie! A fosfotaza była moją pięciokrotnie przekroczoną zmorą. Jedynie Ca 19,9 - "mój" marker - uparcie wzrasta. Dalej mieści się w widełkach, jednak zaczyna się panoszyć.
I niby raczysko dogorywa, a mnie tu wszystko napierpapierdziela.
Jeszcze moje ręce. Palą żywym ogniem przy każdym ruchu. A wyglądają tak:



Ostatnie wkłucie:


Nie wygląda to jeszcze źle, nieprawdaż? Pozory. Za parę tygodni prawdopodobnie będzie w tym miejscu ziała dziura na pół centymetra głębokości. Mądre pielęgniarki :/

A w ogóle nie chwalilam się jeszcze, że w końcu przeżyłam coś takiego jak "stłuczka". I to w trasie na chemię! Dziwne toto było. Jakiś małolat wjechał nam w dupsko, gdy zjeżdżaliśmy na pobocze. Na szczęście dzięki zdolnościom Mojego Pana Cudownego nie wjechaliśmy w słup. Brakło dosłownie metra. Nie ucierpiało nic poza zderzakiem (błogosławiony wynalazek!), rurą wydechową (skrzywiła się o jakieś dziewięćdziesiąt stopni...) i bagażnika (stracił funkcję otwierania). Samochód sprawczy ucierpiał dużo bardziej - aż klapa mu się podniosła ;)
Opowiadam Wam dość często, jak niesamowicie czułym, kochanym, delikatnym i opiekuńczym człekiem jest mój NibyMaczo. Taki półpłynny różowy jednorożec z waty cukrowej, obrońca kociątek, przygarniacz zagubionych psów i ratownik niedoszłych plam z jeża na asfalcie. A tu po stłuczce z mojego misia zrobił się grizzli. Tygrys. Szablozębny. Skrzyżowany z rekinem. I wychowany przez szerszenie.
Młody aż chciał się schować pod samochód, ja zwiałam do naszego transportera, aby nie oglądać rychłego rozlewu krwi. Jednak rozsądek zwyciężył i do rękoczynów nie doszło, panowie ładnie i grzecznie się dogadali.
W sumie nawet współczuję temu młodemu. Jechał sobie na uczelnię, samochodem rodziców i wjechał w tyłek akurat nam, nadopiekuńczemu wilczkowi wiązącemu swoją wilczycę na chemię. Pech jak cholera ;P

A w ogóle to wysłałam zamówienie na 30 milionów. Jak wygram to robimy imprezę. Wszyscy jesteście zaproszeni!
(a ja będę mogła przygarnąc jeszcze z pińcet kociaczków <333)

wtorek, 7 kwietnia 2015

Kociogon!

Na wstępie muszę Was przeprosić za moją okołoświąteczną nieobecność. Ale...
Ale życie jest tak piękne, że czasami aż żal mi odpalać komputer. Szczególnie, gdy mam swój cieplutki domek, mojego Ukochanego obok i nic innego się nie liczy :)
Jednak, bez względu na porę roku, święta czy weekendy, ZAWSZE życzę Wam wszystkiego naj naj naj! :)

Chemia upłynęła w miarę spokojnie. No, poza epizodem z przeciekającym wentylem i upierdliwą pielęgniarką, która stwierdziła, że to nic i przekuła mi wentyla dopiero po mojej trzeciej interwencji. I teraz hoduję kolejne oparzenie pochemiczne. I się wkurzam. Bo mogła mi suka tego oszczędzić. Wystarczyło tylko posłuchać, co mam jej do powiedzenia.
Ech. Szkoda mi nawet słów na tłumaczenie, jak to wyglądało. Rozumiem, że było przedświątecznie i ogólnie panowało wszechobecne rozluźnienie, ale jak się pracuje w szpitalu to czasami trzeba wziąć cztery litery w troki i nieco, no cóż, popracować.

Wypełzłam ze szpitala w sobotę. I w sumie już wtedy zaczęliśmy świętowanie :) Uwielbiam dni, gdy Jeszcze Kawaler ma wolne i możemy się spokojnie nacieszyć swoją obecnością. Mieszkamy razem już ponad rok, a ja ciągle nie mam go dość. Ciągle mi jego mało. Ciągle chcę więcej. I tęsknię okropnie nawet wtedy, gdy wychodzi po prostu do pracy.

Sprzątnęliśmy od rodziców psy na dwa dni.
Gdzie występują koty, gdy do mieszkania wchodzą dwa psy?
W sumie to nie wiem, ale na drzwiach sypialni zalęgł się szop pracz z taaaaaaaaaakim grubym ogonem. I warczał, drapał i prychał.
Teraz przez przedpokój przebiega front - koty nie zapuszczają się na teren dużego pokoju, psy nie zaglądają do sypialni. Tylko Gacek czasami wychodzi na zwiady i próbuje zeżreć Reksiowi ogon :)
Ciema myśli, że wygląda tak:


A bliżej jej do:


:D

A teraz idę strawić kanapkę. Ogórek, pomidor, jajko, wędlina, ser żółty, sałata i majonez. Tysiącpińcet kalorii szczęścia :D

piątek, 3 kwietnia 2015

Chemobranie sezon drugi odcinek drugi, czyli część siedemnasta.

Leżakujem ostro. Potraktowali mnie zaś sterydami to leże i wpierdzielam wafelki. Na szczęście Jeszcze Kawaler lubi moją duzią dupkę ;P

Paprają mi się strasznie wkłucia po wentylkach. No i dostanę  portem. Będę Puerto Rico. Albo Porto Loco (prędzej!). Ha!

A w ogóle to dalej pochłaniam Świat Dysku. I?

"Całkowite lekceważenie wszelkich zagrożeń sprawiało jakoś, że zagrożenia zniechęcały się, rezygnowały i znikały."

I tego trzymać się trzeba! :)))

środa, 1 kwietnia 2015

Nadszedł kwiecień!

Ha!

Dzwoni do mnie luby.
Jeszcze Kawaler - No jestem w szpitalu...
Ja - Co się stało?
JK - No spadłem z drabiny i złamałem rękę.
W mojej głowie już się pojawiły cudne wizje spędzenia razem w domciu leniwych dwóch tygodni, sam na sam i w ogóle orgazmicznie...
Ja - Ale ok wszo?
Jk - Prima Aprilis!

No i poszłam spać dalej. Dwie godziny później.

Dzwoni luby.
JK - Dostałem właśnie wiadomość od jakiegoś faceta... Musimy poważnie porozmawiać...
J - No ale od kogo? (tonem totalnej zlewki)
JK - No pogadamy o tym w domu... Prima Aprilis!

Dwa zero dla Kawalera. Ale jeszcze się zemszczę! Tylko nie dziś... ;)