piątek, 28 listopada 2014

Chemiczne rewolucje...

Z rzeczy ważnych - właśnie wystawiłam świeżutkie kolczyki na Allegro. Jeszcze chyba są ciepłe od moich palców ;P Cały dzień je produkowałam, mam nadzieję, że się spodobają :)

Odzywają się do mnie starzy znajomi wszelakiego rodzaju. O dziwo zwykle ci, z którymi nie miałam jakoś super zażyłych kontaktów. Niesamowicie mnie to cieszy i równie bardzo zaskakuje! Chciałabym móc poświęcić każdej osobie, która do mnie napisze tyle czasu, na ile zasługuje, ale zwyczajnie go nie mam. Chyba porwałam się na zbyt wiele rzeczy w tym samym momencie. A zdrowie nie pozwala za bardzo szarżować i po 4 godzinach muszę zwyczajnie odpocząć od wszystkiego. Chociaż przez godzinkę.
Ale jest dobrze, coraz lepiej :)

Wczoraj byłam na chemii. Przez to jestem dzisiaj nieco nieobecna i nieco zmalteretowana. Ale jakoś przeżyłam... Zmienili mi sposób podawania platyny - wcześniej miała lecieć około godziny, teraz ma lecieć 6-8h. Przez co cała chemia zamiast trwać 5h będzie trwała przynajmniej 11h... W związku z tym od przyszłego tygodnia prawdopodobnie będę lądowała na chemię na oddziale szpitala. Może to i lepiej? Wyśpię się przynajmniej w wygodnym łóżku, a nie na znienawidzonym czerwonym fotelu :/


Wyglądają na wygodne, ale nie są, oj nie... nie po 11 godzinach ;) Wczoraj skończyłam chemię dopiero po 21, a siedziałam tam od 7 rano. Masakra jakaś. Ten szpital to nie jest taki zły pomysł.

Dodatkowo w czasie chemii odwiedziła mnie Pani Redaktor :) Hehehe, żałujcie, że nie widzieliście tego popłochu na widok kamery! Pielęgniarka nie umiała przepiąć mi sama kroplówki, tak jej się ręce z nerwów trzęsły ;) A sekretarki nazywają mnie teraz ironicznie "gwiazdką". Pfr. Ciekawe, co by same zrobiły, jakby potraciły te cieplutkie posadki i comiesięczne wypłaty. Nie jest łatwo zostać z niczym. Gdy rachunki piętrzą się masakrycznie, coraz wyższe z miesiąca na miesiąc.
Ale już nie narzekam.

A teraz marsz do zamówionych haftów! Trzeba pracować! ;)

Pozdrawiam Was cieplutko :)

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

środa, 26 listopada 2014

Kuchenne rewolucje... Czuję się taka, ach, medialna!

Tytuł próbowałam zamknąć w znaczniku html złożonym z <ironia></ironia>, ale nie wyszło. Ostatnimi czasy sporo mi rzeczy nie wychodzi. Za to rewelacyjnie ostatnio mi wchodzą chipsy. W każdej konfiguracji smakowej. Widział ktoś chipsy o smaku śledzi? Czekam na informację, skusiłabym się...
Ekipa z telewizji wpadła i wypadła, jakoś nie czuję się inaczej niż przed owym wywiadem. Tylko mamuśka się biedulka porozklejała jak moje buty po dwóch zimach. Przyznam się, że nawet nie wiedziałam, że ona aż tak to wszystko przeżywa. Dla mnie alien jest tylko przeszkodą, nie wyrokiem. Tego będę się trzymać. Amen. Kiedy materiał będzie emitowany jeszcze nie wiem, ale dam znać w razie czego.

Ale ja dzisiaj chciałam o czymś innym. Mianowicie o tym, że istnieje u nas w mieszkaniu magiczne pomieszczenie, do którego boję się wchodzić. Temat tabu. Gdy tylko tam wchodzę to staram się w miarę nie otwierać oczu. Na szczęście drogę do lodówki znam na pamięć, bo chodzi o kuchnię. Nie ukrywajmy - kucharka ze mnie żadna. W mojej jadłodajni w menu znajduje się jedynie rewelacyjna karpatka i brownie, jakiekolwiek mięso w sosie, pieczone udka z kurczaka i schabowe. Ostatecznie jeszcze krupnik ugotuję. Jednak z krupnikiem nie ryzykuję od momentu, gdy jako dodatek do drugiego dania chciałam ugotować kaszę pęczak. I ugotowałam. Tylko wyglądała dość dziwnie. Wołam Jeszcze Kawalera, pytam: "Eeee... Czy kasza zawsze ma takie czarne cosie?". Po głębszej analizie i dźgnięciu owego czarnego czegoś widelcem odkryliśmy nie tylko odwłok, ale również nóżki i czułki. Stworzenie zostało przeze mnie ugotowane żywcem razem ze stadem swoich pobratymców. I mam wyrzuty sumienia. Od tamtej pory nie gotuję kaszy, bo jeszcze coś przypadkiem zabiję. Zatem krupnik został wykreślony z menu grubą, czerwoną krechą. I oznaczony obok czaszką. Ale wracając do pichcenia - siedzimy na tym mieszkanku już ponad pół roku, a ja dalej nie ogarnęłam szafek w kuchni. Biorąc się do gotowania nigdy nie wiem, co jest w której szafce i czy to coś, co siedzi w lodówce od tygodnia wykształciło już technologię atomową, czy jest może raczej na poziomie piramid i faraonów. Poza tym łyżka nigdy nie chce w misce stać pionowo tylko kąpie się cała w masie do ciasta, noże są zawsze za tępe albo tak ostre, że uciacham sobie kawałek materiału genetycznego. A tarka to już zamach na moje palce. Poza tym mam tendencję do zapominania, że coś akurat stoi na gazie albo tkwi zamknięte w piekarniku. Dopóki właściciele mieszkania nie zmienili nam kuchenki na taką w wersji lux, posiadającą wbudowany minutnik, to o tym, że coś gotuję zwykle przypominał mi swąd palącego się mięsa (tajemnica moich przepysznych sosów ;)) albo Jeszcze Kawaler pytający "Czy ten piekarnik ma być włączony?". Oj, przepraszam. Historia z piekarnikiem była kilka dni temu, gdy zapomniałam włączyć minutnik. W poprzedniej kuchence piekarnik był w stanie mode off. Zwyczajnie nie działał. Tak to bywa, gdy sprzęt domowy mógłby posiadać certyfikat zabytku ;) Za to coraz lepiej idzie mi urozmaicanie obiadów. Wczoraj na obiad były na przykład eklerki zagryzane chipsami. A przedwczoraj paluszki rybne (nawet ich nie przypaliłam, ha!). Za to dzisiaj mam bardziej pracowite plany, gdyż zaplanowałam pierogi. Spokojnie - zamrożone już siedzą w zamrażarce. Chyba nie sądziliście, że porwałabym się na samodzielne lepienie czegokolwiek? ;) Ostatnio jak z Mamuśkowatą robiłyśmy pierogi ruskie to...uh. Ona zlepiła ze sto sztuk, ja może z dwadzieścia. Z czego ponad połowa z mojego dorobku się rozkleiła w gotowaniu. Ale będę się upierać, że Mamuśkowata specjalnie podłożyła mi jakiś felerny kawałek ciasta ;)
Jak widzicie - jestem idealną chorą kurą domową. Ale moja niechęć do kuchni wynika jeszcze ze względów estetycznych. Wspominałam już chyba, że nasze mieszkanie urządzone jest w stylu głębokiego PRLu, a przedpokój, łazienka i kuchnia są kwintesencją tego stylu. Jednak, o dziwo, to kuchnia mnie najbardziej gryzie po oczach. Z blatów roboczych mamy z 60cm, dodatkowo zajęte przez ekspress do kawy. Jest też stolik, oczywiście przykryty ceratą, na którym to głównie pichcę. Już dawno miałam zainwestować w obrus na niego, ale a) trzeba mieć co inwestować, b) obrus + kuchnia + ja = pięć obrusów na zmianę, po jednym na dzień. Lodówka stoi metr od okna, przez co robi się metrowa czasoprzestrzeń zajęta przez... wszystko, co tylko jest nam niepotrzebne. Głównie są to kartony po maślankach, mlekach i sokach. Czasami zabłądzi tam jakaś plastikowa butelka. To tak zwany koci raj. Jak nasze dwie gadziny tam wpadają to mamy je na trzy godziny z głowy. Pozostaje kwestia ścian. Jakieś dziwne ceramiczne kafelki w kfiotki na przemian ze starą, zmywalną tapetą imitującą deski w kolorze rozwolnienia niemowlęcego plus sufit malnięty na dziwny odcień moreli skrzyżowanej ze zgniłą brzoskwinią. Nienawidzę tej cholernej kuchni. Dlatego pozostanę przy zamkniętych oczach. Szczególnie w momencie, gdy w zlewie rośnie wieża Babel złożona ze szklanek i talerzy, a koty własnie skończyły ucztować, roznosząc zawartość misek po całej podłodze ;)
Ale jedno w naszej kuchni kocham - lodówkę po wizycie Mamuśkowatej! :D

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

wtorek, 25 listopada 2014

Tyle się dzieje!

Że nawet ja ledwo to ogarniam. Ja. Ja - wszechwiedząca, wszechogarniająca i wszechmogąca JA.


Po pierwsze, najważniejsze. Rodzice w poniedziałek złożyli dokumenty na moją rentę. Musieli jechać do ZUSu dwa razy, bo okazało się, że na stronie internetowej mają... nieaktualne druki. Do tego upoważnienie upoważnieniu nierówne. I dwa razy musiałam wypełniać niemal bliźniaczy zestaw dokumentów. Nie wspomnę już o tym, że jeszcze kilku papierków brakuje i Matkowata będzie je dowozić. Ale dostałam magiczne zaświadczenie, które pozwoliło mi dzisiaj zrobić tomografię klaty, w czwartek wziąć chemię, w następny wtorek trzasnąć sobie tomografię bebechów i w następny czwartek znowuż nafaszerować się platyną i Gemzarem. Radość miesza się z przerażeniem.
Bez pomocy kogokolwiek z zewnątrz nie miałabym szans na jakiekolwiek świadczenia z ZUSu. Nie dałabym rady ani razu pojechać do Rybnika, a co dopiero jeździć tam po kilka razy w tygodniu. Brutalna, polska rzeczywistość. Papierki są ważniejsze od chorego człowieka.

Podobnie było dzisiaj na tomografii. Uwielbiam ten szpital (i to nie jest ironia, mam po prostu bardzo dobre doświadczenia stamtąd), ale dzisiaj już przegięli.
Na miejscu byliśmy przed godziną ósmą. Najpierw (nauczeni doświadczeniem) skoczyliśmy do Poradni Onkologicznej po druczki na skierowanie. Następnie kolejka do sekretariatu złożona z kilkunastu osób (przy pierwszej tomografii nie wiedziałam, że takowe są potrzebne i stałam w tej kolejce dwa razy). Czyli norma ;) Następnie oczekiwanie na moją Panią Doktor. Ha! Dorobiłam się swojej lekarki :) Do tej pory, po tym jak Moja Pierwsza odeszła na jakiś staż, miotali mną od lekarza do lekarza, poznałam tam chyba wszystkich. Ale Już Moja Pani Doktor chyba mnie polubiła, bo trzeci raz z rzędu mnie przygarnęła :) Zdobyłam skierowanie około godziny 9:45. Zaniosłam do sekretariatu a tam... musieli zanieść je do Poradni po podpis innego lekarza. A na 10:30 miałam mieć tomografię. Iryt maksymalny, skręt żołądka z głodu. Przed godziną 12:00 otrzymałam gotowe skierowanie. No to poszukiwanie laboratorium, żeby pobrać krew. Ten szpital jest śmiesznie zbudowany. Pierwsze piętro jest pierwszym piętrem tylko w jednym budynku, po przejściu do innego jest niemal na parterze, za to w jeszcze innym miejscu jest piętrem drugim. Trzeba dobrze wiedzieć, którą windą lub którymi schodami zmieniać piętra, bo czasami można wylądować w dziwnym miejscu. Dzisiaj na przykład przywitała nas witryna "tylko dla personelu" ;) Wyniki z krwi były dopiero po 13:00. Oczekując na nie pojechaliśmy z Jeszcze Kawalerem do pasmanterii mojej blogowej znajomej :) Miło jest poznać osobiście kogoś, kogo czyta się z zapartym tchem :) A pasmanteria cudna! Ariadna, Anchor, DMC! Zestawiki do haftu! Kanwy wszelakiego rodzaju! Taki mój prywatny raj :) Niestety budżet okrojony, skończyło się tylko na mulinie do zamówionych haftów... Ale kiedyś jak tam wpadnę to wykupię wszystko ;P Wróciliśmy o tej 13:00, odebraliśmy wyniki. W okolicy 14:00 wzięli mnie na tomografię. Miało być szybko, a nie wyszło...
W ramach umilenia Jeszcze Kawaler zarzucił mi eklerkiem z taką pyszną, bitą śmietaną. Ach. Raj w gębie.

A teraz news dnia: jutro ma do mnie przyjechać ekipa z TVN na wywiad :) Stresa mam jak diabli, trema zżera. Niby sprawa ubezpieczenia się wyprostowała, ale z drugiej strony... nie może być tak, że chory człowiek, do tego chory dość (niestety dość bardzo) poważnie musi błagać o środki do życia. Z dnia na dzień zostawiają alienoposiadaczy na lodzie. Tak się przecież nie robi. Nie może tak być! Trzeba coś z tym zrobić! Z tą myślą nabieram sił na jutro.

Czas wziąć parę bólouśmierzaczy i obejrzeć w spokoju jakiś film. Odmóżdżyć się. Zapomnieć na chwilę o całym świecie. O tym, co przeszłam i co jeszcze przede mną...

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

sobota, 22 listopada 2014

Zasłużony odpoczynek

Dzisiaj o ZUSie będzie tylko akapit - rodzicom udało się "wychodzić" prawo do opieki zdrowotnej :) Zatem, planowo, we wtorek tomografia, a w czwartek chemia! Jeszcze nigdy tak się nie cieszyłam z chemii... Dopiero gdy mogłam ją utracić zrozumiałam, jak bardzo jej potrzebuję!
Sprawa renty czy zasiłku zawieszona do poniedziałku. Nie chcę o tym myśleć, chcę odpocząć, zregenerować siły, nabrać dystansu. Zakaz myślenia o ZUSie :)


Chciałam Wam bardzo podziękować za wsparcie - i te finansowe i te psychiczne! Jestem zaskoczona tym, jak cudownych ludzi spotykam na swojej drodze i tym, jak wiele są w stanie dla mnie zrobić.
Dzięki Wam są już wymierne korzyści dla mojego zdrowia, mianowicie...
Zrobiłam zakupy :)

Poranna kawa z moim Jeszcze Kawalerem.
Ja - Skarbie, ja dzisiaj pojadę z rodzicami na zakupy!
Radość widocznie przebijała się przez mój głos.
K. - O, a po co?
Ja - A kupię sobie leki! No wiesz, przeciwbólowe, witaminki, żelazo!
Kawaler spojrzał na mnie dziwnie.
K. - Przerażasz mnie! Inne dziewczyny to cieszą się na zakup butów, a nie leków!

No cóż, życie mnie przewartościowało :) Nie ukrywam, że do tej pory leki stosowałam oszczędnie, bo są zwyczajnie drogie. Owszem, są darmowe przeciwbólki, ale to mieszanka paracetamolu i tramalu, który uzależnia i ogłupia. Dodatkowo mam wadę genetyczną, która uodparnia mnie na substancje przeciwbólowe już przy trzecim, czwartym dniu stosowania. Dlatego muszę robić rotacje -ibuprofen, paracetamol, tramal, ketonal, bunandol, pyralgina. Nie wspomnę o tym, że mam czynną tylko jedną trzecią wątroby i wypada o nią dbać, a podobno takie leczenie jest dla układu trawiennego najzdrowsze.
No i tu wychodzi paranoja polskiej "darmowej" opieki zdrowotnej - o ile paracetamol z tramalem mam za darmo, a bunandol dostałam w prezencie z hospicjum, o tyle resztę leków... no cóż. Trzeba wykupić samemu. Małe opakowanie pyralginy w czasie ataku bólu mam na maksimum półtora dnia, a kosztuje około 4-5zł. Paracetamol podobnie. Ibuprofen jest droższy. A i tak najlepszy był pierwszy onkolog z którym miałam do czynienia - przypisał mi Efferalgan, 8 tabletek dziennie. Cena? 12zł za JEDEN DZIEŃ kuracji.
Pewnie teraz rozumiecie moją radość z dzisiejszej wizyty w aptece? :) Mam zapas leków przeciwbólowych, skutecznego (ale też drogiego) żelaza na wredną anemię, witamin i wapnia na moje wieczne problemy ze skórą głowy. Zapłaciłam ponad 100zł... ale to dzięki WAM mogłam to wszystko kupić! Dzięki Wam będzie mi łatwiej, przyjemniej, lżej, zdrowiej! :))) Witamin starczy mi spokojnie na dwa miesiące, przeciwbólków jak dobrze pójdzie to na dwa tygodnie, w porywach do trzech :)

W wiadomościach od Was często pada pytanie, czego właściwie mam raka. Spisując z zaświadczenia lekarskiego: "nowotwór złośliwy wewnątrzwątrobowych przewodów żółciowych typ IV z przerzutami do węzłów chłonnych, kości, trzustki i wątroby".
Mówiąc po ludzku - w wątrobie mam około 13 "woreczków" wypełnionych płynem, które zajmują ponad połowę jej objętości, do tego bonus w postaci dwóch guzów w kręgosłupie, jednego koło trzustki i jednego gdzieśtam koło aorty brzusznej, plus dużo zajętych węzłów chłonnych. Mam nadzieję, że we wtorek na tomografii wyjdzie, że coś mi zniknęło z listy alienów :)

Uh, kończę pisać. Włączył mi się tryb studni bez dna - jestem GŁODNA!

Jeszcze raz bardzo Wam wszystkim dziękuję - dzięki Wam od rana uśmiecham się od ucha do ucha :)))

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

piątek, 21 listopada 2014

Próba dorobienia plus więcej jajec z ZUSem w roli głównej.

Na początku chciałam Wam bardzo serdecznie podziękować za zaangażowanie w całą sprawę. Podnosi mnie na duchu fakt, że są ludzie, którzy bezinteresownie próbują nam pomóc :)

Z nowości okołopapierologicznych.

Nie będę się odwoływać od orzeczenia, za to składam wniosek o przyznanie renty. Mogą być z tym schody, bo nie mam pełnych 4 lat pracy, ale może się zlitują i doliczą mi okres studiów (których nie skończyłam, w ramach ścisłości).

Pojawiła się pani z MOPSu i może uda się załatwić mi na 3 miesiące ubezpieczenie zdrowotne. Ale dopiero od pierwszego grudnia, bo niby w październiku dostałam za dużo kasy z ZUSu. A dostałam więcej, bo we wrześniu były błędy w L4 - po prostu kasę wrześniową dostałam miesiąc później. I przez to już się nie łapię na MOPS w tym miesiącu. Rodzice właśnie pojechali do NFZu nadpłacić składki. Bo okazało się, że mam nieopłacone ubezpieczenie od 23 października (!!!). Nie sądziłam, że będąc na zasiłku chorobowym można mieć nieopłacone składki zdrowotne! Przecież to się w głowie nie mieści...
Plan na przyszłość jest taki, że skorzystam z tych 3 miesięcy MOPSowego ubezpieczenia i w miarę na spokojnie zorganizujemy ślub. Nie po nosie mi to strasznie, bo... bo jestem kobietą. Miało być wiejskie weselicho, śliczna suknia, dużo wódki i... włosy na głowie. A nie liniejąca trzycentymetrowa warstewka czegoś włosopodobnego. No ale marzenia trzeba schować do szuflady. Tu chodzi o moje zdrowie. O prawdziwym weselu pomyślimy, jak włosy odrosną, teraz musi wystarczyć obiad u rodziców ;)

Rodzice po raz kolejny ratują mi dupę. Nie wiem, co bym bez nich zrobiła. Jesteśmy totalnie bez środków do życia, a co dopiero płacić jakieś składki, opłacać jakieś leczenie...
Paranoja jedna wielka.

Długo biłam się z myślami na temat proszenia kogokolwiek o pomoc finansową. Ale niestety sytuacja pogarsza się faktycznie z dnia na dzień. Nie lubię dostawać coś za nic.
Dlatego wystawiłam na Allegro kilka swoich wytworków.

LINK DO AUKCJI

Taki rodzaj pomocy jestem w stanie jakoś zaakceptować. Chociaż duma i tak boli i skręca się i wije się i nie daje spokojnie oddychać. Ale nie mam wyboru, po prostu.

Dodatkowo: mogę na zamówienie wyszyć metryczki lub pamiątki ślubne. A mój Jeszcze Kawaler jest elektrykiem, więc jeśli macie problem z prądem to służymy usługami. I nie, nie pożyczam go na wieczory panieńskie ;)

Byliśmy w banku po kredyt. Mamy za małe dochody, aby coś nam przyznali. Zabawne. A dla MOPSu jesteśmy zbyt bogaci. Polska paranoja.

I nie. Nie zamierzam już ani się wieszać ani przedawkowywać leków. Trzeba walczyć.
Szkoda tylko, że nie mam na to siły. Od trzech dni ciągle mam krwotoki z nosa, zęby bolą po chemii, żołądek co chwilę fiksuje. Stres mnie zżera. A ja nie mogę sobie teraz pozwolić na chwile słabości.


*EDIT*
Zostałam przekonana większością głosów o składanie odwołania. W poniedziałek zostanie złożone :)

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

czwartek, 20 listopada 2014

Poddaję się


Nie sądziłam, że kiedykolwiek przejdzie mi to przez palce, ale jednak.
Mam dość.

Od samego początku choroby unikałam wiedzy na temat wszelakich rokowań, szans na wyleczenie i takie tam. A tu przychodzi pismo z ZUSu, że nie przyznają mi świadczeń rehabilitacyjnych, gdyż jestem na chemii paliatywnej i nie ma rokowań na wyleczenie. Czuję się... nawet nie wiem, jak to nazwać.

Straciliśmy środki do życia, bo zabrali mi zasiłek chorobowy i nie dali rehabilitacyjnego. Nie wiem, za co opłacimy mieszkanie, za co będziemy żyć. Bo jestem dla ZUSu zbyt chora, aby dać mi pieniądze na przeżycie. Dodatkowo od 8 listopada jestem bez ubezpieczenia zdrowotnego... a 13 miałam chemię. Za którą prawdopodobnie będzie trzeba zapłacić. Tatusiek nie może mnie podciągnąć pod swoje ubezpieczenie, bo jestem za stara. Do Urzędu Pracy nie mogę się zarejestrować, bo orzekli mi niezdolność do pracy na dwa lata.
Jesteśmy w kropce.
Myślałam, że takie rzeczy dzieją się tylko w Uwagach i Superwizjerach.
A jednak nie. ZUS ma czelność dać mi niezdolność do pracy, ale już nie wpadli na to, że za coś żyć trzeba.

I co z tego, że starałam się żyć pełnią życia, cieszyć się i nie poddawać, skoro polska rzeczywistość sprowadza mnie tylko do jednego pytania: powiesić się czy przedawkować leki?

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)




poniedziałek, 10 listopada 2014

Etapy choroby według HaLucyniastej ;)

Ostatnimi czasy byłam jakoś niekompatybilna literacko, ale spokojnie, moja autoironia wróciła ze zdwojoną siłą i nawet wena się, skubana, pokazała... Zatem macie, moi drodzy, przechlapane ;)

Dzisiaj chciałam Wam opowiedzieć, jak człowiek oswaja się z wizją choroby i diagnozą, która daje Ci pół roku życia. Na szczęście w miarę leczenia i kolejnych badań diagnoza się zmieniła i mam nawet spore szanse na pełne wyleczenie, ale pierwszy szok był ogromny i zatrważający.


Najpierw następuje etap:

1. Im się chyba we łbach poprzewracało.
Leżę w szpitalu, bo niemal zemdlałam w pracy, troszkę cośtam mnie koło wątroby kłuje. Obstawiam pęcherzyk żółciowy - rachu ciachu wytną i po strachu. A oni mnie tu ciągają po onkologach, dermatologach, robią kolejne nudne jak flaki z olejem tomografie... Że niby czerniak jakiś, czy co? O co im wszystkim chodzi?
W końcu zrobili mi biopsje wątroby i wypuścili do domu.

2. To jakiś śmieszny żart.
Dwa tygodnie czekania na wyniki biopsji wątroby upłynęły słodko i błogo, zamierzałam nawet wracać już do pracy, snułam kolejne plany co i jak i gdzie i z kim (oczywiście, że z Moim Moim Moim!). Dostałam wyniki do łapki i nastąpił kolejny etap...

3. To na pewno jest pomyłka.
Etap ten trwał bardzo długo. Knułam, jakby tu drugi raz się na biopsję załapać. I w ogóle przecież markery nowotworowe wychodzą mi ujemnie... No o co im wszystkim chodzi, to tylko durne torbiele na wątrobie!

4. Może jednak to nie pomyłka...?
Załapałam się na wizytę w Gliwicach u onkologa. Nastraszyli mnie, poniżyli, obdarli z godności człowieka, który może jest i chory, ale jest dalej CZŁOWIEKIEM. Po około 8 godzinach w poczekalni doczekałam się wizyty u lekarza, która trwała dokładnie 10 minut. Wyszłam chora bardziej, niż kiedykolwiek...

5. KURWA! MAM RAKA!
Żyłam jak ćma w gównie, za przeproszeniem. Nic mi się nie chciało. Narzekałam na prawo i lewo. Spałam całe dnie. Diagnoza dalej przewidywała pół roku życia. Eutanazja wydawała się taka słodziutka!

6. No to klops. Umieram.
Zaczęłam odzywać się do starych znajomych, aby jakoś załagodzić dawne spory. W większości przypadków zostałam brutalnie olana. Nawet ktoś, kogo uważałam za mega przyjaciela, który będzie ze mną zawsze i wszędzie okazał się, za przeproszeniem, skurwiałym gnojem i olał to, że jestem ciężko chora. Dostałam się do szpitala w Katowicach. Zrobili mi PET/CT. Na którym wykryto przerzuty koło trzustki i dwa w kręgosłupie. Nie wspomnę o masie zajętych węzłów chłonnych. To zaczynam wybierać sobie nagrobek i epitafium.

7. A może jednak jest jakaś nadzieja...?
Trafiam do rewelacyjnej lekarki w Katowicach. Zdobywa moje badanie immunohistochemiczne i... zaczynam na nowo żyć! Jest nadzieja, to wcale nie ten skurwiały groczulakorak tylko jakieś inne paskudztwo, yeah yuhuuu, dawajcie mi tą chemię!

8. Walczę, walczę, nie poddam się!
A zjem cię, gadzie, pochłonę i strawię tak, że sam spieprzysz tam, gdzie raki zimują! Bojowo nastawiona nie tylko do choroby, ale i do całego świata. Z ogromnym bólem przyjmuję słowa pocieszenia od obcych, irytuje mnie wszystko. Chcę, aby świat zapomniał, że jestem chora...

9. Jaki rak, do cholery?!
Aktualny etap mi się najbardziej podoba. W końcu przestałam sama siebie traktować jak ofiarę kiepskiego żartu ;) Trzeba się wyleczyć i wracać do codziennego życia. A najpiękniejsze jest to, że... czasami zapominam, że trzy miesiące temu jeszcze myślałam, że nie dożyję 27. urodzin... ;)

Wstaję rano, żyję, nie przesypiam już całych dni. Słowa współczucia zbywam lekceważącym wzdrygnięciem ramion... Bo nie ma czego współczuć.
Przywykłam już do trzytygodniowych cykli życia. Najpierw chemia, dwa dni spokoju, trzy dni umierania, dzień spokoju, chemia, dwa dni spokoju, trzy dni umierania, ponad tydzień radości i żywotności. Z dużą dawką mojej dawnej arogancji i sarkazmu.

Jestem na etapie trzeciego dnia umierania po pierwszej w cyklu chemii ;) I jest jakoś dziwnie... spokojnie. Piękne to, oj, piękne!

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)

piątek, 7 listopada 2014

ZDROWIEJĘ!

Z kotami jest tak, że albo się je kocha, albo nienawidzi...
A jak się ma kota, to się go kocha i nienawidzi jednocześnie.
A jak ma się dwa koty, to się je kocha i nienawidzi podwójnie.
Gacek usilnie próbuje zwrócić na siebie uwagę i robi przez to dziwaczne rzeczy. Jakby ktoś mu wsadził w zadek dodatkowy silnik, w ogóle się nie męczy w dręczeniu młodej.
Za to Ciemka pokochała buty tak jak jej pani. Szkoda tylko, że swoją miłość okazuje zostawiając swoje intymne zapachy na nich. Zbieranie kociego nawozu z całego przedpokoju nie należy do rzeczy, które chora kura domowa lubi najbardziej...

Z rzeczy chorobowych - jestem po siódmej chemii... I dobrze mi. Powoli zaczynam wierzyć, że ona na prawdę pomaga i przestaje szkodzić. Poprzednią dawkę też zniosłam całkiem pomyślnie. Podoba mi się to, że w końcu mogę w miarę normalnie żyć :)

Po raz kolejny wczoraj odczułam mały konflikt interesów. Wszyscy po kolei narzekają na polską służbę zdrowia, a ja... Ja, odkąd trafiłam do Katowic na ul. Raciborską to wierzę w polskich lekarzy jak nigdy wcześniej. Wszystkie badania zrobili mi ekspresowo, co dwa miesiące mam robione wszystkie możliwe tomografie, morfologię robią mi przy każdej wizycie. A lekarze są cudowni! Nigdy jeszcze nie mogłam z żadnym tak otwarcie pogadać, pośmiać się, pożartować. No, tylko w żorskim szpitalu z jedną lekarką, ale z nią to typowo połączyła mnie jakaś dziwna nić porozumienia. A w Katowicach każdy lekarz jest wyjątkowy.
Wyjątkowe jest też to, że moja krew wraca do normy, próby wątrobowe baaaardzo się poprawiły, anemia odeszła na dobre. Dzisiaj nie łyknęłam jeszcze ani jednej tabletki przeciwwymiotnej, a apetyt dalej mam wilczy. Gorsze jest tylko to, że waga się zbuntowała i nie mogę już jeść wszystkiego zupełnie bezkarnie bo... tyję ;P Ale pani doktor wczoraj stwierdziła, że to bardzo dobry objaw.

No, robaczki, wygląda na to, że zjadam aliena na dobre! :)))

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
SMS na numer 75 165 o treści: POMOC 6742
czyni mój świat lepszym :)